Witam w ten świąteczne popołudnie! Jak widzicie, dodaję kolejną część EM oraz jest troszeczkę zmian na blogu. Mam nadzieję, że nowy szablon Wam się podoba. Mnie bardzo! :D
Teraz druga część EM jest odhaczona i mogę wziąć się ostro za poprawki Blandy, tak, jak obiecałam. Zamierzam dotrzymać słowa.Dwie OC są usunięte ( jak na razie) z mini. Będą mieć później swą rolę. Ostrzegam, tekst jest niebetowany. Za każdy wytknięty błąd i konstruktywną krytykę ( nie hejt) będę wdzięczna.Chciałabym Was prosić jeszcze o komentarze - chociażby głupie '' podoba mi się, czekam na więcej''. Dla Was to chwila, a dla mnie radość na cały dzień. :D Oczywiście, EM jest także dostępne na wattpadzie, o tu: Exile Mockingjays na wattpadzie Osobiście mam wrażenie, że ta część poszła mi trochę gorzej, jednak to Wasze zdanie się liczy. :D
Dedykuję tę część wszystkim, którzy to czytają oraz tym, którzy będą chcieli skomentować. :D Zapraszam serdecznie do lektury. :) + link do pierwszej części: Exile Mockingjays: We Remain______________________________________________________________________
Wbrew
pozorom, spokojny szum tego domu nosił się w snach i myślach gości tej
rezydencji. Chociaż ewidentnie to stwierdzenie tutaj nie pasuje — są więźniami,
z małymi szansami na przeżycie. Każde z nich po kolei żałowało, że zgodzili się
na tą durną zabawę. W momencie zatrzaśnięcia się drzwi również zatrzasnęła się
furtka z ich marzeniami oraz pragnieniami. W ich umysłach ciągle odtwarzało się
tykanie oraz dwa słowa, powtarzane co moment w ich głowie...
Tik-tak, tik-tak, tik-tak, wygnane kosogłosy, wygnane kosogłosy…
Tymczasem postać w masce szybkim krokiem przemierzała korytarz, szukając pustej ramy na obraz. Myśli w jej głowie wibrowały jak szalone, domagając się uwagi i rozwinięcia. Jednak teraz nie było na to czasu. W końcu, wypadałoby zrobić martwej Ginewrze portret na pamiątkę. Było jej nawet żal, że to rudowłosa umarła jako pierwsza. Jednak ktoś musiał i padło niestety na nią. Albo ruda, albo ona. A ona siebie lubiła po stokroć bardziej. Podczas, gdy delikatny blask zaklęcia Lumos padał na jej twarz, oświetlając jej drogę, ona przegryzała wargę. Z całych sił skupiła się na szukaniu wolnej ramy, ignorując przekleństwa, które sypały się z obrazów, na które padł choćby skrawek blasku. Nie ma co się dziwić - gdy żyjesz w ciemności, to po pewnym czasie światło jest dla Ciebie jak woda święcona dla demonów. Po prostu się dostosowujesz, nic w tym złego.
Im dalej szła, tym bardziej nabierała pewności siebie a strach ulatniał się gdzieś po drodze. Dla niej odwaga była ważną częścią życia, ponieważ tylko ta cecha pozwala przeżyć ci okropieństwa wojny.
Nagle zaciekawił ją ostatni obraz w korytarzu, więc przystanęła, poświęcając mu całą uwagę. Białe tło, na którym znajdował się biały tron. Od obrazu odcinała się postać — piękna, brązowowłosa, a od stóp do głów w czerni, na plecach mając kołczan, łuk i siedem strzał. Delikatnie musnęła dłonią ramę obrazu, wzdychając cicho. Chwilę później poczuła delikatny, niczym muśnięcie wiatru, ruch pod palcami. Uniosła wzrok, a persona wolnym, dostojnym krokiem szła w jej stronę, nie zmieniając miny, ba, nawet nie mrugnęła! W końcu była na tyle blisko, że czuła ciepło jej palców na swoich własnych. Zanim zdążyła się cofnąć, usłyszała:
Tik-tak, tik-tak, tik-tak, wygnane kosogłosy, wygnane kosogłosy…
Tymczasem postać w masce szybkim krokiem przemierzała korytarz, szukając pustej ramy na obraz. Myśli w jej głowie wibrowały jak szalone, domagając się uwagi i rozwinięcia. Jednak teraz nie było na to czasu. W końcu, wypadałoby zrobić martwej Ginewrze portret na pamiątkę. Było jej nawet żal, że to rudowłosa umarła jako pierwsza. Jednak ktoś musiał i padło niestety na nią. Albo ruda, albo ona. A ona siebie lubiła po stokroć bardziej. Podczas, gdy delikatny blask zaklęcia Lumos padał na jej twarz, oświetlając jej drogę, ona przegryzała wargę. Z całych sił skupiła się na szukaniu wolnej ramy, ignorując przekleństwa, które sypały się z obrazów, na które padł choćby skrawek blasku. Nie ma co się dziwić - gdy żyjesz w ciemności, to po pewnym czasie światło jest dla Ciebie jak woda święcona dla demonów. Po prostu się dostosowujesz, nic w tym złego.
Im dalej szła, tym bardziej nabierała pewności siebie a strach ulatniał się gdzieś po drodze. Dla niej odwaga była ważną częścią życia, ponieważ tylko ta cecha pozwala przeżyć ci okropieństwa wojny.
Nagle zaciekawił ją ostatni obraz w korytarzu, więc przystanęła, poświęcając mu całą uwagę. Białe tło, na którym znajdował się biały tron. Od obrazu odcinała się postać — piękna, brązowowłosa, a od stóp do głów w czerni, na plecach mając kołczan, łuk i siedem strzał. Delikatnie musnęła dłonią ramę obrazu, wzdychając cicho. Chwilę później poczuła delikatny, niczym muśnięcie wiatru, ruch pod palcami. Uniosła wzrok, a persona wolnym, dostojnym krokiem szła w jej stronę, nie zmieniając miny, ba, nawet nie mrugnęła! W końcu była na tyle blisko, że czuła ciepło jej palców na swoich własnych. Zanim zdążyła się cofnąć, usłyszała:
—
Nie masz prawa tego zrobić. Nie im. To są Twoi przyjaciele! A będąc na arenie,
nauczyłam się jednego – mając przyjaciół, masz wszystko. Będąc samym nic nie
osiągniesz i nie masz nikogo.
—
Nie Ty będziesz mi mówić, co mam zrobić. Nie jesteś nikim ważnym, by wpłynąć na
moje wybory. Dobrze wiem, czego chcę. Chcę szczęścia. A to, że muszę ponieść
jakieś inne koszty jest mało istotne. Co prawda, kiedyś to do mnie wróci, ale
teraz nie mam czasu na to — prychnęła pogardliwie, zakładając ręce na swoim,
niezbyt dużym, biuście.
—
Zastanów się dobrze, wygnany kosogłosie, czy aby na pewno chcesz to zrobić. Ta
decyzja może zniszczyć całą moją przyszłość, bądź ją ugruntować. Ludzie mogliby
żyć wiecznie, bez wojen, bez… Igrzysk… — wyszeptała, a jej usta zadrżały. W
oczach już czaiły się pierwsze krople łez. Samo wspomnienie o Igrzyskach bolało
jakby w żyłach krążyła największa trucizna, używana tak powszechnie przez
Prezydenta Snowa. — Musisz zaprzestać tworzenia horroru w tym domu! To Dom
Pamięci! Tu nic nie odpłynie w dal. Co się stanie w tym domu, zostanie w nim na
zawsze! Przerwij to, dopóki nie jest jeszcze za późno. Jeszcze możesz się z
tego wycofać, musisz mnie tylko pos… — tłumaczyła chaotycznie, aż usłyszała
krzyk.
—
NIE! Nie będę się zastanawiać, nie będę się wycofywać! Dopiero rozgrywam partyjkę
pokera, gdzie stawką jest moje szczęście. Nie Ty jedna jesteś ofiarą koszmaru.
Ja przeżyłam wojnę! Widziałam, jak ludzie, z którymi zakładałam Tiarę
Przydziału, padają na ziemię bez życia! Jak ich oczy stopniowo gasną, jak byli
torturowani Cruciatusem! Ty nigdy tego ani nie doświadczysz, ani nie
zrozumiesz! — wykrzyczała, nieświadomie gestykulując impulsywnie rękoma.
—
Kochany, naiwny kosogłosik… Igrzyska to jest rzeźnia. Wybiera się dwadzieścia
cztery osoby, po dwie z każdego dystryktu. Żywa wychodzi JEDNA! Rozumiesz?!
Musisz zabić resztę. I nie ważne, czy to jest chłopak dwa razy starszy od
Ciebie, czy dzieciak, który dopiero skończył jedenaście lat. Idziesz i musisz
ich wszystkich zamordować. Nawet swojego sąsiada z sypiącej się chaty obok… — przerwała,
milknąc, jednak szybko znów się odezwała, tym razem z dziką, nieokiełznaną
wściekłością — Jesteś widowiskiem dla bandy dziwaków. I od tego, jak bardzo
wejdziesz im w dupę zależy, czy przeżyjesz ten koszmar! Mój bliski przyjaciel,
Haymitch, wpadł w alkoholizm, zaraz po swoich pierwszych Igrzyskach. Był on
jedyną, żywą osobą z dwunastego dystryktu, która przeżyła w tym. Więc nie mów mi, że nie
zrozumiem! Mojego męża torturowano w Kapitolu, do tej pory ma problemy z
pamięcią. Nie pamięta, co jest prawdą, a co fałszywym wspomnieniem. Te twoje
tortury Cruciatusem to nic! Zabrano mu szczęście, wiesz?! A jednak, ciągle mamy
wybór, jak chcemy żyć. Nie musisz tego robić. Nie musisz.
—
Mylisz się, kimkolwiek jesteś. Nie mam wyboru. Muszę zabić ich wszystkich, albo
nigdy nie zaznam szczęścia.
—
Musisz być naprawdę głupia, skoro nie rozumiesz oczywistych rzeczy — wysyczała
groźnie kobieta z obrazu, pochylając się drapieżnie w jej stronę.
—
Rozumiem aż nadto. Jeżeli chodzi o miłość oraz wojnę to nie ma wyborów, są
tylko konieczności. Pozabijam ich własnymi rękoma, jeżeli zajdzie taka
potrzeba. — po czym wściekła odeszła w
dalszą ciemność, w większą nicość niż tą, którą tu zastała.
***
Podrzucał
różdżkę do góry, chcąc uspokoić szalenie bijące resztki jego serca. Lazurowe
oczy, które zgasły wieczorem, prześladują go ciągle w myślach. Tak, jakby cały
czas czytał tylko ten jeden fragment, widząc tylko jej oczy. Straciła życie w
jakiejś chorej grze jakiegoś popieprzonego szaleńca, a raczej pary szaleńców.
Żałował, że to nie on zginął zamiast niej. Jego życie już nie było istotne, a ona miała wszystko — gdyby umarł, mogłaby ułożyć sobie rodzinę od nowa. Przeklinał w duchu, że przed starciem z Voldemortem w Zakazanym Lesie wyrzucił Kamień Wskrzeszenia, zamiast go sobie zostawić. Przynajmniej Ginny by tu była. Chociaż jako duch, ale byłaby tu z nim…
Ciężko mu się śpi bez tej malutkiej, rudej istotki, której włosy zawsze sprawiały, że się nimi dławił. Nie był w stanie spokojnie spać, nie słysząc bicia jej malutkiego, ale jakże kochanego serduszka. Nie słysząc jej spokojnego, miarowego oddechu sam popadał w panikę. Za każdym razem sprawdzał, co się dzieje. Zaraz jednak przypominał sobie, że ona już nie żyje. Że ona już nie wróci. Nie ma jej. I nie będzie.
Wspomnienia wciąż i wciąż go atakowały, zadając nowe rany oraz rozdrapując przy okazji stare. Nie chciał już żyć, nie chciał być już Wybrańcem, nie bez niej — nie potrafiłby tego znieść. Wydaje się to proste — sława, rozpoznawalność i duże pieniądze do końca życia, jednak bez niej traciło to znaczenie. Ciągłe plotki, pytania, naruszanie jego prywatności tylko dobiłyby go bardziej, aż w końcu by się stoczył po równi pochyłej i skończył jak zwyczajny, mugolski menel.
Chrzęst zamka na pokrytym martwą ciszą korytarzu obudził jego czujność. Wstał, wiedziony ciekawością, zaczął podsłuchiwać, co tam się dzieje. W końcu dwa głosy zaczęły być dużo wyraźniejsze.
Żałował, że to nie on zginął zamiast niej. Jego życie już nie było istotne, a ona miała wszystko — gdyby umarł, mogłaby ułożyć sobie rodzinę od nowa. Przeklinał w duchu, że przed starciem z Voldemortem w Zakazanym Lesie wyrzucił Kamień Wskrzeszenia, zamiast go sobie zostawić. Przynajmniej Ginny by tu była. Chociaż jako duch, ale byłaby tu z nim…
Ciężko mu się śpi bez tej malutkiej, rudej istotki, której włosy zawsze sprawiały, że się nimi dławił. Nie był w stanie spokojnie spać, nie słysząc bicia jej malutkiego, ale jakże kochanego serduszka. Nie słysząc jej spokojnego, miarowego oddechu sam popadał w panikę. Za każdym razem sprawdzał, co się dzieje. Zaraz jednak przypominał sobie, że ona już nie żyje. Że ona już nie wróci. Nie ma jej. I nie będzie.
Wspomnienia wciąż i wciąż go atakowały, zadając nowe rany oraz rozdrapując przy okazji stare. Nie chciał już żyć, nie chciał być już Wybrańcem, nie bez niej — nie potrafiłby tego znieść. Wydaje się to proste — sława, rozpoznawalność i duże pieniądze do końca życia, jednak bez niej traciło to znaczenie. Ciągłe plotki, pytania, naruszanie jego prywatności tylko dobiłyby go bardziej, aż w końcu by się stoczył po równi pochyłej i skończył jak zwyczajny, mugolski menel.
Chrzęst zamka na pokrytym martwą ciszą korytarzu obudził jego czujność. Wstał, wiedziony ciekawością, zaczął podsłuchiwać, co tam się dzieje. W końcu dwa głosy zaczęły być dużo wyraźniejsze.
—
Dobrze wiesz, że ja nigdy tego nie popierałem. Może i mam swoje za uszami, może
i jestem draniem, ale nie zabiję naszych przyjaciół! — po chwili usłyszał
głośne plaśnięcie. Widmo zostało uderzone.
— Zamknij się!
Zrobisz to, kochanie. Trzeba to zrobić w imię naszego szczęścia. Przeżyłam
swoje, nie zamierzam też się narazić na publiczny ostracyzm. Nie zamierzam się
bać o zdanie innych, będzie liczyć się to, co ja chcę. — ostry, stanowczy głos
przecinał ciszę oraz echo świszczącego wiatru. Natomiast w głowie jedynego,
żyjącego Pottera rodziło się coraz więcej pytań. Kto zabił jego Ginny i kto z towarzystwa
jest zdrajcą?
***
Jasne,
złote słońce rzucało grzejące promienie słońca przez otwarte okno, pozwalając,
aby wiatr bawił się z firanami. Wszystkie, jeszcze żyjące osoby niechętnie
zasiadły przy zastawionym stole, niemal uginającym się od wszelakich
smakołyków. Na samym środku salonu znów pojawiły się widma. Widząc je, Harry
zerwał się jak oparzony i pobiegł. Nie mogli tu czarować, ale chociaż miał coś,
do czego nie potrzebował magii - swoje pięści.
Szybko znalazł się przy nich, dzięki swojej szybkości oraz zwinności. Nie potrzebował chwili do namysłu - natychmiast uderzył przeciwnika w brzuch. Teoretycznie, po takim ciosie ofiara powinna się chociaż zatoczyć do tyłu, jednak ręka Wybrańca przeszła przez niego, niczym przez płynącą wodę.
Szybko znalazł się przy nich, dzięki swojej szybkości oraz zwinności. Nie potrzebował chwili do namysłu - natychmiast uderzył przeciwnika w brzuch. Teoretycznie, po takim ciosie ofiara powinna się chociaż zatoczyć do tyłu, jednak ręka Wybrańca przeszła przez niego, niczym przez płynącą wodę.
—
Wy… Wy skurwiele… Zabiliście… Moją Ginny… — wysapał, po chwili atakując drugie
widmo nogą, jednak przeszła przez jego ciało, nie zadając żadnych obrażeń.
Harry, szybko orientując się, że tak nic nie wskóra, próbował zedrzeć maskę. —
Zabiję was… Zabiję… Zabiję… Zabiję! — syczał groźnie, po chwili zmieniając
zamiar. Teraz dusił swojego przeciwnika. Do czasu, aż nie poczuł, aż ktoś go
podnosi za nadgarstek, po czym boleśnie wykręca mu dłoń.
—
Jak śmiesz podnosić na nas rękę? —
zapytało oburzone widmo, a mimika na jego twarzy nie wyglądała przyjaźnie. Zapamiętaj
sobie – z nami nie wygrasz, Wybrany kosogłosie — po czym rzucił go na drugi
koniec pokoju, jakby był jedynie szmacianą laleczką, która waży kilka
kilogramów. Po czym, jak gdyby nigdy nic, odwrócili się w stronę publiki, zupełnie
jak zaprogramowane komputerowo roboty.
—
Smacznego, wygnane kosogłosy — powiedziały usłużnie, odsuwając się od stołu.
Już każdy miał jeść, gdy Neville postanowił zainterweniować.
—
Jaką mamy gwarancję, że te jedzenie nie jest przez was zatrute? — zapytał z
dużą dozą nieufności, jak na siebie. Większość patrzyła na niego w milczeniu.
Żadne z nich by nie pomyślało o tym, że można by ich tym otruć, wybijając jak
kaczki.
—
Dobrze, że dbasz o bezpieczeństwo, wygnany kosogłosie — pochwalił chłopaka,
jednak nie zmienił swego położenia. — Odnosząc się do twego pytania,
młodzieńcze, i tak zginiecie. Nie mamy powodu, by truć wasz pokarm.
Przynajmniej z samego rana oraz na krańcu wieczora. Między tymi dwoma okresami
nie daję żadnej gwarancji, że jedzenie jest czyste od trucizn, wygnany
kosogłosie… — odpowiedział, zakładając
ręce do tyłu, tymczasem jeden z widelców upadł na ziemię z dużym łoskotem.
—
Wyjaśnijcie mi jedną rzecz… — powiedział, z początku spokojnie, Blaise, jednak
z każdą chwilą coraz bardziej się denerwował — Czemu do kurwy nędzy nas tak
nazywacie?! Co to w ogóle są te pieprzone kosogłosy?! — trzasnął ręką o blat,
wywołując niemały hałas. Dopiero uścisk Amandy uspokoił jego zapędy, na tyle,
by grzecznie usiadł na swoim miejscu.
—
Zawsze możecie podpytać obrazów. Jest tu także biblioteka, do której możecie
zajrzeć. Pamiętajcie jednak, że od dzisiaj ten pokój oraz sypialnie jest jedyną
bezpieczną oazą, w której nie stanie wam się żadna krzywda, przynajmniej nie od
nas.
—
Wybacz, drogi… Panie? Tak, będzie tak dobrze. Wybacz, jednak ja wolałabym
wiedzieć już teraz. Nie uśmiecha mi się niewiedza. Bez wiedzy nie masz niczego,
nawet szczęścia — odparła Hermiona Granger. Przeczytała większość dostępnych
jej ksiąg, jednak kosogłos nic jej nie mówił. Chyba, że jest prastarym, już
niedostępnym składnikiem eliksirów. Jest to dosyć możliwe — często magiczne
istoty cierpiały, aby z ich ciała zebrać materiały na eliksiry, na różdżki bądź
na zwyczajne ubranie u Madame Malkin.
—
A więc słuchajcie… Wy, piękna dziesią… znaczy, teraz już dziewiątka, jesteście
oznaką buntu, rebelii. To łączy Was z kosogłosami - pięknymi ptakami,
stworzonymi przez rząd z innego wymiaru. Przetrwaliście, mimo wszystko. Wasze
życie, wspomnienia, bóle oraz poświęcenia — trzymacie się aż do teraz, mimo
usilnych prób zabicia was oraz zamiecenia pod dywan. Szybko uczycie się
przetrwać, jednak podchwytujecie też piękne rzeczy, przepiękne wartości… Tak
jak one. Dlatego jesteście nazywani kosogłosami. A wygnanymi to już się
najpewniej domyśleć możecie. Nie wszyscy z was są głupi jak but — tu skierował
swoją twarz, okrytą maską na Hermionę i Marikę, po czym oba widma za jednym
obrotem znikły, zostawiając za sobą czarny pył.
***
Wraz
z ostatnim kęsem, niezręczna cisza uleciała gdzieś w dal, a wszyscy usiedli w
kręgu, patrząc po sobie niepewnie.
—
Dobra, chyba wszyscy myślimy o tym samym — powiedział Neville, lekko obejmując swoją
dobrą koleżankę, Sonię. — Z stąd trzeba zwiać i to bezzwłocznie. Nie ma co
czekać, aż nas powybijają. Na ten moment mam dosyć śmierci do końca życia.
Jakieś pomysły? — spytał, a w jego głosie było słuchać pewność siebie. Tak,
jakby nagle chłopak, który bał się własnego cienia dostał porządnej dawki
odwagi.
—
Wow, Longbottom, ty myślisz… To dość
fascynujące. Oczywiście, ucieczka jest ważna. Ale czy na pewno powinniśmy
węszyć? Ja bym tu został i się nigdzie nie ruszał — odpowiedział blondyn,
wyciągając wygodnie nogi.
—
Tchórz — usłyszał złowrogi syk Rona, który zaborczo obejmował Hermionę. Miał
ochotę wybić mu wszystkie zęby i własnymi rękoma wyrwać wszystkie, paskudne
włosy i pobić równie obrzydliwą twarz Weasleya.
—
Ja nie tchórzę. Myślę logicznie. — odpowiedział, biorąc z stołu filiżankę z
zieloną herbatą. Przysunął ją do swych ust, upijając odrobinę, przy okazji
delektując się każdym łykiem. Po chwili
oparł dłonie na kolanach, z zaciekawieniem obserwując twarze pozostałych. —
Jednak bez planu tego domu zbyt wiele nie zdziałamy. A pójście bez
znajomości może nie skończyć się dobrze.
Skoro mamy tu umierać, to skąd wiadomo, że tu nie ma pułapek? Może i nawet w tym
pokoju może coś na nas czyhać. Trzeba
być ostrożnym. Musimy się zastanowić, co zrobić i jak to wszystko rozegrać. Bo
nie oszukujmy się – możemy zginąć nawet idąc z stąd do swoich sypialni.
Wystarczy tylko wola tych widm. Sami słyszeliście, że według nich nie wygramy –
więc dom na sto procent jest naszpikowany pułapkami, chmurami trucizn i innymi,
mniej, bądź bardziej wymyślnymi formami szybkiej, bądź wolnej śmierci.
Działanie na żywioł, czy chęć zemsty — tu skierował wzrok na Pottera — nic nam
nie da, a może jedynie pogorszyć sytuację.
—
Jakkolwiek to zabrzmi, muszę zgodzić się z Draconem — powiedziała Hermiona — To
wszystko to gra. Widma próbują nas zmusić do grania według ich reguł, a każde
odchylenie może być ukarane. Nie wolno nam zrobić złego kroku, jeżeli nie mamy
żadnego zabezpieczenia, bądź powodu… — tłumaczyła Hermiona, jednak nie było
dane jej dokończyć.
—
Zabicie Ginny to nie jest powód, by ruszyć dupy i zabić tych popierdoleńców?! —
zapytał Harry, dość mocno podirytowany. Większości serce się krajało, widząc,
co się z nim stało w przeciągu jednej nocy.
—
Rozumiem Harry, że cierpisz, jednak nie możemy teraz ryzykować. Wiem, że mocno
ją kochasz, jednak ona by chciała, byś wyszedł z tego bagna, prawda? Więc teraz
proszę, posłuchaj mnie do końca — wpatrywała się w przyjaciela, aż w końcu ten,
totalnie zrezygnowany, kiwnął potwierdzająco głową, siadając na swoje miejsce. —
Musimy przeszukać ten pokój. Gdzieś na pewno muszą być ukryte plany. Mając
plany, będziemy mogli łatwiej przeszukać dom pod kątem ucieczki, oraz ochrony.
Możemy się dowiedzieć, jak walczyć z widmami, jedynie studiując rozmiary pokoi
oraz ukrytych pomieszczeń. Opcji jest tak wiele… — mówiła Hermiona, z coraz
bardziej widoczną chęcią działania. Nie była typem przywódcy, jednak większość
osób z stąd była gotowa za nią podążyć. — W każdym razie, musimy teraz szukać.
***
Dwie
kobiety — Carrow oraz Snape, szukały planów tego domu w różnych księgach, pod
obrazami… Jednak nic nie znalazły. Westchnęły głośno, opierając się o siebie
plecami i łącząc swoje dłonie w lekkim uścisku.
W tej pozycji wyglądały jak ogień i woda - jedna była blondynką, druga miała włosy czarne jak nocne niebo. Oczy jednej były brązowe, a w nich odbijało się ciepło jej duszy, natomiast oczy drugiej lśniły soczystą zielenią - był to kolor, który oznaczał nadzieję. Sonia była wysoka, Marika niska. Carrow nosiła luźne, letnie sukienki, za to Marika zdecydowanie wolała inne ubrania, w bardziej… ciemniejszych kolorach. Z charakteru też się różniły — jedna była spokojną, zrównoważoną, jednak równie niebezpieczną ślizgonką, natomiast druga była czasem narwana, zbyt odważna i brawurowa, jednak była Gryfonką, w której mimo wszystko, tkwiła artystyczna dusza. Niektóre różnice mogą sprawić, że te osoby się znienawidzą – nic bardziej mylnego. Były dla siebie przyjaciółkami. Jedna była powierniczką drugiej. Nawzajem pocieszały się, gdy ich drugie połówki wyruszały na niebezpieczne misje. I obie razem przeżywały żałobę — Bellatrix Lestrange oraz Severusa Snape’a. Dla innych ludzi oni byli niczym, mordercami, śmieciami… Jednak dla nich świat zaczynał się i kończył na tych osobach.
Po chwili wsparcia, odwróciły się twarzami do siebie, mocno się obejmując. Reakcje innych były różne — jednak teraz się nie liczyły. Przez tą chwilę były słabe. Jednak chwila ma to do siebie, że zazwyczaj jest krótka, więc ich przytulenie również trwało zaledwie kilka sekund, po czym niewzruszone wróciły do szukania planów.
W tej pozycji wyglądały jak ogień i woda - jedna była blondynką, druga miała włosy czarne jak nocne niebo. Oczy jednej były brązowe, a w nich odbijało się ciepło jej duszy, natomiast oczy drugiej lśniły soczystą zielenią - był to kolor, który oznaczał nadzieję. Sonia była wysoka, Marika niska. Carrow nosiła luźne, letnie sukienki, za to Marika zdecydowanie wolała inne ubrania, w bardziej… ciemniejszych kolorach. Z charakteru też się różniły — jedna była spokojną, zrównoważoną, jednak równie niebezpieczną ślizgonką, natomiast druga była czasem narwana, zbyt odważna i brawurowa, jednak była Gryfonką, w której mimo wszystko, tkwiła artystyczna dusza. Niektóre różnice mogą sprawić, że te osoby się znienawidzą – nic bardziej mylnego. Były dla siebie przyjaciółkami. Jedna była powierniczką drugiej. Nawzajem pocieszały się, gdy ich drugie połówki wyruszały na niebezpieczne misje. I obie razem przeżywały żałobę — Bellatrix Lestrange oraz Severusa Snape’a. Dla innych ludzi oni byli niczym, mordercami, śmieciami… Jednak dla nich świat zaczynał się i kończył na tych osobach.
Po chwili wsparcia, odwróciły się twarzami do siebie, mocno się obejmując. Reakcje innych były różne — jednak teraz się nie liczyły. Przez tą chwilę były słabe. Jednak chwila ma to do siebie, że zazwyczaj jest krótka, więc ich przytulenie również trwało zaledwie kilka sekund, po czym niewzruszone wróciły do szukania planów.
Godzinę
później przeszukane było już dosłownie wszystko — od szafek i szuflad, aż po
wszystkie kartki w dostępnych książkach. Nie było nigdzie. Żadnej pomocy, która
pomogłaby im uciec. Tak naprawdę, to nikt nie wierzył w to, że cokolwiek
znajdą.
—
Wiecie, że w sumie zmarnowaliśmy jedynie czas? — spytała Marika wszystkich
pozostałych, ale nie uzyskała odpowiedzi. Mogła się tego spodziewać.
Zrezygnowana zaczęła się przyglądać jednemu z wielu malunków, znajdujących się
na ścianie. Ten konkretny przedstawiał ruiny, najpewniej jakiegoś rynku. Mgła
delikatnie otulała zniszczone budynki oraz kupy gruzu, przez co obraz sprawiał
wrażenie mrocznego. Wyglądało to tak, jakby ktoś użył wszystkiego, co ma, aby
zniszczyć to miejsce. Mogła sobie wyobrazić, jakie to było piękne oraz pełne
ludzi, uczęszczających na zakupy, a to po rybę, a to po kozę, bądź inne, równie
potrzebne rzeczy. Nagle jej uwagę przykuł napis, który postanowiła odczytać.
—
Dystrykt dwunasty… — odczytała cicho, gładząc dłonią płótno oraz wdychając
delikatny zapach starych już farb. Pod palcami poczuła ruch, jakby woda zaczęła
falować. Z strachem się odsunęła na stosowną odległość. Na szczęście - nie był
to żaden potwór, ani widmo, tylko z pozoru zwyczajny, krępy blondyn. Szedł w
stronę centrum obrazu, a na ramionach miał dwa, bardzo ciężkie worki od mąki.
Im był bliżej, tym więcej szczegółów dostrzegała — włosy opadające bez kontroli
na czoło, poruszające, niebieskie oczy oraz brak lewej nogi, która została zastąpiona protezą, najpewniej z
metalu. Gdy już dalej nie mógł iść, stanął w miejscu, zrzucając ciężar z ramion
i wpatrując się wprost w panią Snape.
—
Kim jesteś? — zapytała Marika, patrząc na nieznajomego mężczyznę na obrazie.
—
Jestem synem piekarza — odpowiedział cicho, głosem wypranym z uczuć.
—
Nie rozumiesz mnie... Kim jesteś? — powtórzyła pytanie, nie spuszczając wzroku.
—
Jestem malarzem — znów odpowiedział tak, jakby nic go nie interesowało. W tym
momencie Ronald postanowił się wtrącić.
—
Odpowiedz jej, jak cię pyta! — wykrzyknął Ron, podchodząc bliżej Mariki.
Wszyscy wiedzieli, że rudzielec nie był znany z cierpliwości. Z taktu też.
—
Jestem zwycięzcą w 74. Igrzyskach Głodowych oraz w Trzecim
Ćwierćwieczu Poskromienia. — znów z jego
ust wypłynęło suche zdanie, bezbarwne jak pozostałe. — W szeregach macie zdrajcę, bądź nawet
zdrajców. Nie da się tego wszystkiego zorganizować z oddali, wiem to. Ale
domyślam się, że nie zamierzacie czekać na śmierć, tylko chcecie się bronić. Ja
daję Wam taką możliwość. Ale od tej pory, musicie działać. Bo czekanie nic nie
daje, za to zabicie zdrajców owszem. — po
czym rzucił przed stopy czarnowłosej dwa, pełne worki, które były dziurawe oraz
dość zużyte. Przez braki w plecionce było widać srebrne, pewnie bardzo ostre
noże oraz inne, niezbyt znane im bronie. — Więcej nie mogę Wam powiedzieć, ani pomóc,
gdyż złamię reguły Domu Pamięci, a na to nie mogę sobie pozwolić… Do
zobaczenia, wygnane kosogłosy… — wyszeptał, następnie obracając się do nich
tyłem i wracając tam, skąd przyszedł.
—
Rozumiecie coś z tego? — spytała niepewnie Amanda, będąc za swoim chłopakiem —
Bo ja niekoniecznie. To niemożliwe, aby ktoś z nas zabijał… Żadne z nas nie
byłoby zdolne do morderstw.
—
Malfoy byłby, tak samo jak jego plugawy ojciec — te słowa wypłynęły, ku
zaskoczeniu wszystkich, z ust samego Wybrańca. Nikt jednak nie śmiał się po tym
odezwać, ani poruszyć, za to w ciszy wybierali sobie bronie.
***
—
Dla pewności powtórzę… Ja, Marika i Ron idziemy na drugie piętro. Amanda, Sonia
i Neville idą do piwnicy, a Hermiona, Draco i Blaise przeszukają bibliotekę na
pierwszym piętrze. Zgoda? — zapytał Harry, trzymając swoją broń w ręku — włócznię.
Była o wiele wygodniejsza dla niego niż miecz i można było ją użyć bez
ładowania, w przeciwieństwie do pistoletów.
Każda z obecnych tu osób miała swoją broń. Tak więc on miał włócznię, Hermiona miała noże, Ron trójząb, Neville miecz, Draco trójząb, Blaise z Amandą mieli pistolety, Sonia łuk a Marika topór. Nie było wątpliwości, że te wspaniałe prezenty były bardzo użyteczne w misji, o ile nie były głównym bodźcem, dla którego oni w ogóle się ruszyli z miejsca, aby zawalczyć o wolność.
Każda z obecnych tu osób miała swoją broń. Tak więc on miał włócznię, Hermiona miała noże, Ron trójząb, Neville miecz, Draco trójząb, Blaise z Amandą mieli pistolety, Sonia łuk a Marika topór. Nie było wątpliwości, że te wspaniałe prezenty były bardzo użyteczne w misji, o ile nie były głównym bodźcem, dla którego oni w ogóle się ruszyli z miejsca, aby zawalczyć o wolność.
—
Nie sądzę, aby temu gościowi można było ufać. Być może jest agentem tych widm?
Nie jestem pewna, czy powinniśmy uży… — mówiła Hermiona, jednak reszta
solidarnym gestem ją uciszyła. Nie było czasu na zastanawianie się, trzeba było
działać!
Szybko trzy grupy się rozdzieliły,
aż pokój całkowicie opustoszał. Zaraz po zatrzaśnięciu drzwi dało się słyszeć
głośny, przerażający śmiech i tykanie wskazówek zegara…
***
Ogień
paląc się na pochodniach dawał światło, ale niewystarczające, by rozświetlić
całą piwnicę. Nic jednak nie mogli poradzić, gdyż w jednej ręce mieli
pochodnie, natomiast w drugiej swoje bronie. A puszczenie któregoś z nich nie
wchodziło w grę.
—
Mam złe przeczucia… — wyszeptała Sonia, kładąc głowę na ramieniu przyjaciela.
Amanda za to ubezpieczała tyły. Miała do tego najlepsze warunki, więc
postanowiono to wykorzystać przy wędrówce. Trzymała się dzielnie, jednak jej
instynkt mówił, że dzisiaj straci kolejną część swojego serca.
—
Wiem… Ale nie martw się, będzie dobrze. Oboje mamy przecież dla kogo żyć. Nie
my umrzemy… — odpowiedział chłopak,
krocząc dalej, chociaż nie był pewny swoich słów.
Mimo
to nie mogli się zatrzymać. Dopóki mają siłę, to będą szli. Chociaż, broń nieco
obciążała drużynę, on jednak trzymał się dzielnie. Nawet jego zmieniła wojna.
Musiał przestać być wieczną ciamajdą i uważać się za gorszego. Musiał uwierzyć.
A gdy to zrobił, wiara nareszcie zmieniła się w odwagę, którą nosił w sercu i
którą udowodnił, zabijając Nagini mieczem Godryka Gryffindora. Dla niego nie
był to wyczyn godny aplauzu, jednak nawet jego babcia była z niego dumna, ponieważ,
jak nam wiadomo — plotki z pola bitwy niosły się niczym błyskawica po świecie
czarodziejów, a syn państwa Lonbgbottomów został okrzyknięty bohaterem, który
zniszczył ostatniego horkruxa Voldemorta.
Po godzinnej wędrówce zauważyli naturalne światło słoneczne, wpadające promieniami przez dziury w ścianach. Byli już blisko…
Szybko pokazał im na migi, aby się nie odzywały i biegły za nim. Dziewczęta tak uczyniły. Gdy już widzieli wielką, na pół zniszczoną ścianę, nagle z dziury obok wypełznęła ogromna kobra królewska, sycząc groźnie.
Po godzinnej wędrówce zauważyli naturalne światło słoneczne, wpadające promieniami przez dziury w ścianach. Byli już blisko…
Szybko pokazał im na migi, aby się nie odzywały i biegły za nim. Dziewczęta tak uczyniły. Gdy już widzieli wielką, na pół zniszczoną ścianę, nagle z dziury obok wypełznęła ogromna kobra królewska, sycząc groźnie.
—
Cofnąć się. — rozkazał brunet, wyciągając miecz przed siebie. Ma już
doświadczenie w zabijaniu węży. Mimo chęci Sonii do walki, on zagrodził jej
przejście dłonią, w której trzymał pochodnię — Nie ruszaj się — powiedział, a
wąż rozchylił swój kaptur, a sycząc ukazał dwa, ogromne kły, najpewniej wypełnione
śmiercionośnym jadem. Upuścił pochodnię, zaczynając biec w stronę gada, aż
nagle zjawiła się tajemnicza mgła.
***
Gdy
wszyscy już wstali z ziemi i się otrzepali, w końcu duchy zaczęły mówić.
— I znowu się spotykamy… — wyszeptały radośnie widma, kręcąc się, niczym w tańcu. Nie zwiastowało to nic dobrego. — A więc postanowiliście szukać wyjścia? Odpowiemy Wam, że czegoś takiego nie ma, przynajmniej nie teraz i nie dla wszystkich. Dzisiaj mieliśmy nie zabijać, jednak… Po waszych akcjach zmieniliśmy zdanie — wysyczali groźnie, po czym zaczęli swoje obroty. — Tik-tak, tik-tak, tik-tak, gratulujemy odwagi, wygnany koso głosie… — wyśpiewały zjawy, swoimi kościstymi dłońmi wskazując na mordercę Nagini. Chłopak natychmiast poszarzał.
— I znowu się spotykamy… — wyszeptały radośnie widma, kręcąc się, niczym w tańcu. Nie zwiastowało to nic dobrego. — A więc postanowiliście szukać wyjścia? Odpowiemy Wam, że czegoś takiego nie ma, przynajmniej nie teraz i nie dla wszystkich. Dzisiaj mieliśmy nie zabijać, jednak… Po waszych akcjach zmieniliśmy zdanie — wysyczali groźnie, po czym zaczęli swoje obroty. — Tik-tak, tik-tak, tik-tak, gratulujemy odwagi, wygnany koso głosie… — wyśpiewały zjawy, swoimi kościstymi dłońmi wskazując na mordercę Nagini. Chłopak natychmiast poszarzał.
—
Neville, nie! — krzyknęła Sonia i tylko tyle zdążyła zrobić, zanim wrócili do
prawdziwego świata, gdzie wąż powoli dusił jej przyjaciela. Już chciała
wystrzelić strzałę, gdy zaczął mówić.
—
Nie rób tego! Zabierz Montrose i uciekajcie obie! — krzyknął, ale dziewczyna
nie chciała go słuchać. — Proszę… Musisz
dać coś ode mnie Lunie… — powiedział, po czym rzucił w jej stronę naszyjnik z
rodowym pierścieniem jego rodziny. Gdy zauważył, że złapała, znów zaczął
krzyczeć. — Na co czekasz?! UCIEKAJ! — po czym ogromne wężysko wbiło w niego
swoje kły, wstrzykując do żył swój jad. Pani Carrow nie trzeba było siedem razy
powtarzać — wraz z Amandą zaczęły uciekać. Zanim zniknęła za rogiem, odwróciła
się, a w tym samym momencie wąż pożerał, już martwego, jej przyjaciela…