sobota, 20 czerwca 2015

Rozdział IX - Miasto głupców.

No więc witam wszystkich!
Na początku chcę podziękować za to, o czym zapomniałam w poprzednim poście. :<
Dziękuję wszystkim oraz każdemu z osobna za to, że wspierali mnie w walce z wstrętną plagiatorką. To dzięki Wam ona usunęła tego bloga oraz treści zdjęte na żywca z mojego bloga.
Dziękuję też za to osobom nastawionym do mnie, hmm, jak to nazwać... Niezbyt przyjaźnie? Głównie za to, że mimo, że najchętniej większość porzucałaby we mnie gównem, to również pomogli się jej pozbyć. Robili to na tyle mocno, że ta ałtoreczka nie nadążała chyba usuwać komentarzy. ;)
Rozdział dedykuję:
♥ Anii ( która to zobaczy) - za naszą przyjaźń, która będzie rozkwitać coraz bardziej każdego dnia. Miłego jutrzejszego koncertu. Koniecznie musisz mi się nagrać, a i rób dużo zdjęć! ♥ ZAPRASZAM NA FP, KTÓRY PROWADZI
♥ Markowi ( który tego nie zobaczy i MA NIE ZOBACZYĆ <Ania> bo to po to, aby to z siebie wyrzucić) - za to, że znowu jest szansa. Tym razem nie zmarnuję mojego happy endu. ♥
♥ Acrimonii, Marice i Sonii - za to, że swoimi postaciami natchnęłyście mnie do różnych, ciekawych wątków. ♥
♥ Truskaweczce -  Dziękuję za wszystko, co dla mnie robisz. Dziękuję za wsparcie, za wszystko. A teraz trzymajmy za nią kciuki, aby dostała się do swojej wymarzonej szkoły. ♥
♥ Każdemu czytelnikowi, który tu zagląda i który dotrwał aż do tego rozdziału.
Zapraszam także na mojego aska - Hello_my_happy_life oraz na moje nowe fp, dotyczące tylko mnie :D Mandi ;3
A, i jeszcze jedno - zaglądnijcie w Blogi & Katalogi, jakbyście się nudzili bo już nie ma więcej do czytania. ;) Każdy/a autor/autorka będzie dumna, że będziecie czytać. Bo czytelnik to ważna rzecz.
Kończąc ten wywód - proszę jeszcze o komentarze i obserwacje. Serio - one są bardzo ważne dla mnie, motywują do dalszego pisania, doskonalenia się.
A teraz nie przedłużając - zapraszam do czytania. + dodałam tu jeszcze jedną końcóweczkę. ;)
_____________________________________________

            Wyjrzała przez okno, wdychając świeże, zimne powietrze w swoje płuca. Niemal natychmiast na jej twarzy pokazał się delikatny uśmiech. Zerknęła na sowę, która była dosłownie na wyciągnięcie ręki — bez wahania pogładziła ją lekko po skrzydłach, po czym poczęstowała ją rozkruszonym chlebem. Ptak, prawdopodobnie w podzięce, zahukał parę razy, a następnie odleciał. Wzrok dziewczyny szybko skierował się na piękny księżyc w pełni.
            Już od dobrych kilku tygodni próbowała rozgryźć senną przepowiednię Amandy. Udało się jej z Severusem zrozumieć  połowę z tego, co usłyszała. Natomiast reszta… Byli w punkcie wyjścia.
Komu może się wydawać, że będzie rządził? Minister magii? Nie, chyba nie. Minister Magii ma głównie rządzić, ma do rozdania dość mało kart w polityce magicznego Londynu. A może Dumbledore? Znała jego historię — chciał z pomocą swojego przyjaciela oraz Insygniów Śmierci stworzyć nowy, lepszy świat. Ostatecznie, był osobą w magicznym świecie, która miała najwięcej do powiedzenia, szanowano go i bez problemu mógłby objąć władzę, niespecjalnie się wysilając.
            Chociaż obiecała swojemu partnerowi, że nie będzie próbować rozwiązać tej zagadki bez niego, wciąż nie mogła przestać o tym myśleć. Musiała coś zrobić — czas płynął, a oni nadal wiedzieli tylko niewiele.
            I co stoi za nadzieją, wiedzą oraz oddaniem? O co — lub co gorsza — o kogo mogło chodzić?
            Nie była w stanie tego rozszyfrować, przynajmniej nie teraz.  Postanowiła ochłonąć, odpocząć, zjeść, regenerując siły. Z doświadczenia wiedziała, że im bardziej szuka się odpowiedzi, tym trudniej ją odnaleźć.
 — Marika, chodź na kolację! — zawołała czarnowłosą jej matka, Alicja Snape.  Nastolatka szybko się otrząsnęła, schodząc ze schodów i kierując się w stronę kuchni. Bez słowa usiadła przy stole i zabrała się za zjedzenie swojej porcji sałatki z kurczakiem.  Dla wszystkich domowników ta cisza była bardzo niezręczna, więc głowa rodziny postanowiła zagadać do córki jego żony.
— Co się dzieje u ciebie w szkole? — zapytał, nalewając sobie soku, a tymczasem odezwała się rodzicielka panny Snape.
— Masz jeszcze jakieś pojedynki z tą całą najmądrzejszą wiedźmą od czasu Ravenclaw, tą całą Hermioną? — dopytywała, chcąc uzyskać odpowiedź. Jednak w tym samym momencie Ślizgonkę ( Tak, u mnie Marika jest Ślizgonką, mimo, że w Sevice jest Gryfonką) olśniło!
            Jak mogliśmy na to nie wpaść wcześniej?! To było oczywiste! Muszę teraz mu o tym powiedzieć! — pomyślała zielonooka, szybko wstając i mocno przytulając Alicję.
— Mamo, czy ja kiedyś ci mówiłam, że jesteś geniuszem? — zapytała, po czym pobiegła do swojego pokoju, w biegu zakładając trampki. Następnie szybko się teleportowała na Spinner’s End, od razu wchodząc do jego domu.
— Severusie! Już wiem! Merlinie, to było takie proste!  — wykrzyknęła, wyjmując z jego biurka wszystkie notatki na temat tej przepowiedni. Nie przejmowała się jego morderczym wzrokiem,  tylko zaczęła zapisywać co istotniejsze informacje.
— Istoto, nie zachowuj się tak, jakbyś była u siebie. Bo zapewniam cię, że to nie jest twój dom — odpowiedział Snape, siadając obok niej oraz studiując nowe zapiski. Gdy wszystko przeczytał, zrozumiał słowa dziewczyny — Masz rację. Odpowiedź mamy praktycznie przed nosem. Złota trójca… Z tego co widzę, rozszyfrowałaś przepowiednię, gdy usłyszałaś, że Granger jest najmądrzejszą wiedźmą od czasu Roveny. A w sumie, reszta pasuje. Potter, bo jest nadzieją na wygranie wojny z Voldemortem.  Oddaniem jest pewnie Weasley, więc to wszystko nam pasuje. Ludzie w ramach ataku będą błagać ich o pomoc, a z tego czterowiersza wynika, że tej trójcy wtedy nie będzie z nami. Nie jestem w stanie podać dokładnego znaczenia. Następny trójwiersz mówi jasno — coś z przeszłości nam zagrozi. Uważam, że tu nie chodzi o Voldemorta, ponieważ według mnie on jest tym wodzem. Coś strasznego nadejdzie. A co do magii, która odbierze swoje… — zastanawiał się, a po chwili wstał, podchodząc do swojej biblioteczki. Położył na stół wyjątkowo starą księgę, na której był wklęsły napis Tantum purus magicae. Panna Snape próbowała ją otworzyć, ale nieoczekiwanie wolumin zapłonął zielonym ogniem — szybko cofnęła się, byleby być jak najdalej od tego.
— Głupia dziewucho, straciłabyś rękę. Podaj mi nóż — rozkazał, wyciągając dłoń w stronę dziewczyny, a ona niepewnie podała mu piękny, lśniący w blasku świec sztylet. Uniósł ramię, nad księgę po czym bez skrupułów naciął sobie cały nadgarstek na tyle, aby krew z niego spływała na te słowa. Gdy krew wypełniła każdą literę, zdanie zaświeciło się na złoto, po czym wolumin się otworzył sam — Wyszukaj frazę: Magia odbierze co jej — nakazał chłodno, a strony zaczęły się samoistnie przerzucać, zatrzymując na odpowiedniej. Ta natomiast odbarwiała się od wielkiej, kolorowej plamy różnych rodzajów atramentu — Ta księga jest niezwykle stara. Zdobyłem ją na czarnym rynku na wyspie należącej do Irlandczyków. Musiałem wyłożyć połowę oszczędności na nią, jednak to jest taka księga, która wyszuka ci wszystko. Każde najmroczniejsze zaklęcie, każdą obietnicę zemsty… Tu znajdziesz wszystkie ciemne odcienie magii, ale cena jest droga. Musisz upuścić na nią trochę magicznej krwi. Głównie preferuje krew właściciela, jednak zadowoli się mugolską, o ile jest odebrana w jak najbrutalniejszy sposób — skwitował, czekając, aż wyrazy staną się czytelne.
— To okrutne, Severusie… — odpowiedziała Istota, patrząc na niego w pełnym skupieniu. Po chwili rozbłysło srebrne światło, a nad nimi zaczął lewitować znak smoka owiniętego w róże, który obsypywał ich delikatnym pyłem. Zaraz po tym tekst stał się idealnie czytelny.
— Magia odbierze co jej – są to słowa jednej z najpotężniejszych wiedźm, Morgany Le Fay. Wypowiedziała je w jaskini, zwanej Miastem Głupców, w której ginął każdy odważny człowiek, który odważył się wejść do lasu O’Conell.  Sprowadziła tam Artura, aby go unicestwić. Na jej nieszczęście zjawił się ten obrońca mugoli, Merlin i udaremnił jej plan, zamykając ją w kryształowej klatce ( która potem się okazała przejściem wymiarowym). Słowa, jak stwierdziła sama ich autorka, odnoszą się do śmierci katów czarodziejów — czyli mugolaków. Wypowiedzenie ich głośno podczas najdłuższej nocy w roku może przynieść bardzo opłakane skutki  — odpowiedziała, po czym tajemniczy symbol wchłonął w stronę, a księga się zamknęła, odrzucając ich oboje do tyłu.
                                                                 *
            Acrimonia bardzo się niecierpliwiła, czekając na Lucjusza. Po raz kolejny się spóźnia na spotkanie.
            Czy nawet w walentynki nie może być punktualny?!
            Szatynka nerwowo stukała obcasem w podłoże, rozglądając się wokoło. Jednak, gdy po kolejnych dziesięciu minutach nikogo nie było, westchnęła poirytowana i już miała iść, gdy poczuła czyjąś rękę na swojej talii i ten charakterystyczny zapach.
            Natychmiast się rozluźniła… Nie musiała się nawet odwracać, aby wiedzieć, że to on. Spojrzała się w jego stronę, wpijając się w jego usta łapczywie. Mężczyzna wplątał swoją dłoń w jej włosy, a drugą gładził jej policzek. Swoimi wargami spowalniał jej usta. Chciał się rozkoszować tym uczuciem pełnej miłości oraz wręcz ślepego zaufania. Nie wszystkie pocałunki muszą być wyłącznie porywem namiętności. One od dawna były mową kochanków. Zamruczał, gdy jej ręka gładziła jego kark, a w miejscu, na którym wcześniej były jej palce pojawiały się przyjemne dreszcze.  Wiedział, że ona również odczuwała tę cudowną pieszczotę.
            Gdy w końcu przerwali pocałunek, odsuwając się od siebie, oboje złapali się za ręce i aportowali się w miejsce, które zna tylko Lucjusz.
            Panna Hunt nigdy nie myślała, że jej partner zapewni im randkę w zbrojowni. Ale to była ta rzecz, którą w nim uwielbiała. Potrafił ją zaskoczyć — nie był wiecznym romantykiem, jednak okazywał jej swoje uczucia. Co prawda na własny sposób, jednakże  Acrimonia potrafiła odczytać przekaz.
            Znowu została sama, chociaż podświadomość podpowiadała jej, że wcale tak nie jest. Nagle ktoś rzucił Proszkiem Natychmiastowej Ciemności. Nie była w stanie nic zobaczyć.  Ale czuła wszystko...
            Ciężkie kroki, nierówny oddech…
            Dwie różne rzeczy naprzeciwko jej stóp. Bez zastanowienia się schyliła, szybko wzięła to, co tam było, gotowa się bronić. Gdyby wiedziała, co się stanie zaraz po tym, jak dotknie miecz, nigdy by nie wzięłaby go do ręki. Cała rozbłysnęła się pięknym, czerwonym światłem, a nad jej głową pojawił się symbol w kształcie gryfa.
            Nigdy nie czuła się tak potężna oraz tak zniewolona jednocześnie. Natychmiast wyczuła, że ktoś rzuca się do ataku od tyłu. Odwróciła się, chroniąc mieczem swoją twarz. Po dźwięku dwóch uderzających o siebie mieczy wiedziała, że zrobiła dobrze. Bała się, że nie da rady utrzymać ostrza, jednak nic na to nie wskazywało — wręcz przeciwnie. To jej oponent powoli się uginał. Szybko postanowiła wykorzystać, jak się potem okazało, tarczę i uderzyła go nią, a potem kopnęła w brzuch, wytrącając  mu oręż z rąk. Odgłos opadającego ciała sprawił, że stała się jeszcze bardziej uważna, przyciskając swoje bronie do siebie. Nie wiadomo skąd wypełznęła męska ręka — szybko podskoczyła, łącząc nogi ze sobą i rzucając w nią tarczą. Do jej uszu doszedł męski jęk. Powinna chwilę się skupić, aby wiedzieć, co dalej. Ciągle nie mogła nic dojrzeć w tej chmurze ciemności.
            Czekała na odpowiedni moment do ataku. Była w tym momencie gotowa na każdy zwrot akcji.  Teraz wszystko poleciało jak z górki — on ponownie ją zaatakował, a ona się obroniła wystarczająco, aby jednym kopniakiem wytrącić mu klinga z rąk, a drugim powalić go na ziemię. Usiadła na nim okrakiem, przykładając mu ostrze do szyi. Natychmiastowo ciemność ustąpiła, jednak ona nie wydawała się zaskoczona — wiedziała, że to Lucjusz ją jednocześnie uczy i testuje. Sam mawiał, że najlepszy trening jest wtedy, gdy jest się wrzuconym na głęboką wodę.
— I co teraz, Lu? Wygrałam — odpowiedziała z dumą, odrzucając niepotrzebne teraz rzeczy. Jej oczy wyrażały czyste zainteresowanie.
— Nie tylko zwyciężyłaś. Jestem oszołomiony tobą oraz twoim stylem walki. Zupełnie, jakbyś się urodziła, by walczyć w takich warunkach. A ta poświata i znak… To wyglądało tak, jakby dawało Ci to jakąś siłę — oznajmił, nie mogąc oderwać wzroku. A Acrimonia zaskoczona dopiero spojrzała na siebie. Faktycznie, otaczała ją poświata, która chwilę później zniknęła.
— Więc jaką dostanę nagrodę? — zapytała, wstając z niego. Uśmiechnął się do niej szelmowsko, wstając i ujmując jej dłoń w swoją.
— Kolację z najprzystojniejszym czarodziejem czystej krwi. — W tym momencie oboje się roześmiali, a blondyn zaprowadził ją do tajemniczego pomieszczenia.
                                                                       *
            Złotowłosa siedziała na barierce od balkonu, machając nogami niczym małe dziecko oraz jednocześnie wpatrując się w przepiękne, bezchmurne niebo. Mimo wszechobecnej zimy, jej wcale nie było zimno w fioletowej, puszystej piżamie ze srebrnymi zdobieniami. Włosy delikatnie powiewały na wietrze, czasem wpadając jej na oczy. Cierpliwie je odgarniała, pozwalając na to, aby jej lico oświecał księżycowy blask. Uśmiechała się radośnie sama do siebie — w końcu Zabini aż przez tydzień jej nie zaczepiał. Oczywiście, było to urocze z jego strony. Jednak nie mogła się do tego przyznać  — wciąż musiała udawać zimną, wiecznie smutną. Z zasady na takie osoby nie zwraca się uwagi, a Morgana jej kiedyś mówiła, aby na ten moment się z niczym nie wychylać. Lepiej poczekać na odpowiedni moment do ujawnienia swojego gwiezdnego lśnienia, jak to zawsze mawiała.
            Oczywistym było, że zamierzała brać rady swojej mentorki na poważnie. W końcu, kim była, aby kwestionować kogoś, kto jest kilkaset lat starszy od niej? Widocznie nie miała zamiaru jej skrzywdzić ( Tak, teraz tu jest naiwność godna Suśki. Ale chcę ją pokazać inaczej, niż wiecznie smutną, niezadowoloną laskę — przyp. autorki).
            Sowa huczała, słyszała odgłosy świerszczy, rechot żab…  Teoretycznie nie było to możliwe, jednak niedaleko był maleńki staw. Tyle pannie Montrose wystarczyło do tymczasowego szczęścia. Z dachu rozprzestrzeniał się widok na śpiące w nocy miasto. Tylko gdzieniegdzie paliły się latarnie, bądź okna w cudzych domach. Gdzieś daleko wył pies, a wrony krakały do ludzi. Nagle na katedrze wybiła północ  — to zagłuszyło każdy inny dźwięk dochodzący z miasta. Rozkoszując się tym echem, nie mogła zauważyć, że ktoś do niej podlatuje na miotle z tajemniczym prezentem.  W końcu mężczyzna postanowił zejść z swojego środka lokomocji i się do niej odezwać.
— Wiesz, że grzeczne dziewczynki już dawno śpią w łóżkach? — zapytał czarnoskóry, siadając obok niej z figlarnym uśmiechem na ustach.
— Już wcześniej ustaliliśmy, że nie należę do tych grzecznych — odpowiedziała, patrząc na niego uważnie. Ciekawiło ją to, co mogło go tu przygnać, bo z pewnością nie potrzeba mu bliskości drugiego człowieka.
            Niby nie powinna być aż tak podejrzliwa, jednak… To nie są czasy, w których powinno się ufać każdemu, kto się napatoczy. Wręcz przeciwnie — czasem nawet przed przyjaciółmi trzeba ukryć pewne rzeczy. Idzie wojna — przez to pewne kwestie ulegają drastycznym zmianom. Na ten moment miłość wcale nie  jest taką wspaniałą opcją, jaką mogłaby się wydawać.
            Ludzie mówią, że warto kochać, zanim się umrze. Nie zgadzała się z nimi — lepiej zginąć, nie zostawiając w czyimś sercu wypalonej dziury. Zdecydowanie lepiej jest nie mieć dla kogo żyć — wtedy nie popełnia się dość karygodnych błędów tylko po to, aby ochronić ukochaną osobę.
            Nie warto zaczynać czegoś, jeżeli wiadomym jest, jak to się skończy. Nie warto wywracać swojego życia do góry nogami. Nie warto wywoływać burzy w swoim dość uporządkowanym żywocie. Zdecydowanie — nie warto. A to właśnie mogło się stać za każdym razem, gdy Blaise walił w jej mur swoim młotem pneumatycznym.
            Jednak było w nim coś takiego… Nie potrafiła wiecznie być przygnębioną, gdy on wchodził z brudnymi buciorami oraz szelmowskim uśmiechem w jej myśli. Budził tą Amandę, którą była, zanim straciła rodziców. Wesołą, pogodną, ufającą z wiecznym uśmiechem na ustach. Podczas, gdy nawet jej przyjaciółka, Acrimonia, straciła nadzieję na powrót to Diabeł nawet nie wiedział, że kiedyś taka była.
            Czując szturchnięcie, szybko wróciła do rzeczywistości.
— Co sądzisz o miłości? — zagaił Blaise, siadając jeszcze bliżej niej niż wcześniej.
— Poważnie o to pytasz? — zapytała, łącząc ze sobą nogi tak, aby zajmować jak najmniej miejsca.
— Oczywiście. Więc co sądzisz o miłości?
— Jeżeli mam się zastanowić… Życie stawia przed tobą przeszkody — lawinę, kamienie, potop. Ale równocześnie coś ci oferuje. Możesz iść z kombinezonem, który ochroni cię od następstw głupich wyborów — wiesz, spłonięcia w lawie i takie tam. Ale też jest opcja, abyś szedł bez niczego i jeszcze zgadzasz się na to, aby strzelano w ciebie każdą bronią, jaka tylko jest pod ręką. Miłość to jest świadomy wybór gorszego. Tyle wystarczy? — odgryzła się, patrząc na swoje kolana.
— Nie — wyszeptał, chwytając jej rękę — Dlaczego taka jesteś?
— To znaczy jaka?
— Chłodna. Wydaje mi się, że gdyby nie przyjaciele, miałabyś serce skute lodem. Mógłbym przysiąc, że przypominasz mi moją matkę. Jest otwarta tylko dla swoich facetów z zapełnionymi skrytkami od Gringotta, no dla goblinów też, bo jej te skrytki otwierają. Dla reszty, szczególnie dla mnie,  jest zupełnie taka, jak ty — wyznał, odgarniając z jej czoła zbłąkane kosmyki włosów. Podirytowana strąciła jego dłoń, odsuwając się od niego jak najdalej. Po chwili wstała, odwracając się do niego plecami
— A nie zastanawiałeś się, dlaczego jest tak wiele ofiar ataków śmierciożerców? Mugole rzadko giną samotnie. Zazwyczaj to jest para. Wiesz czemu? To przez miłość, przywiązanie. Im więcej ludzi jest ważnych w twoim życiu, tym mocniejsze są więzy i tym łatwiej jest ciebie zniszczyć. Ja i tak już mam zbyt dużo tych więzów. Ty też — przekręciła się w jego stronę, podchodząc i patrząc mu prosto w oczy —Więc nie ładuj się do mojego życia, dobrze? W innym wypadku oboje tego pożałujemy. Bardzo szybko tego pożałujemy, uwierz — stwierdziła, wstając. Zeszła z barierki, kierując się w stronę swojego pokoju. Nie zdążyła nawet wejść, gdy Blaise przyciągnął ją do siebie.
— Nie odchodź jeszcze. Nawet nie zdążyłem dać swojego prezentu na walentynki — powiedział, po czym sięgnął do kieszeni — Zamknij oczy… — poprosił szeptem, zbliżając się do niej tak, że z łatwością mogli wyczuć swoje oddechy na szyi. Otworzył jej dłoń, położył na niej naszyjnik z malutkim kloszem, pod którym znajdowała się mała, jeszcze nie rozkwitająca róża. Gdy tylko to zrobił, zamknął jej dłoń — Już… — wyszeptał, a gdy tylko otworzyła oczy… Blask odbijający się w jej zielonych tęczówkach, malinowe wargi ułożone w nieśmiały uśmiech, które prosiły o odrobinę czułości — to wszystko sprawiło, że serce zabiło mu mocniej, przeszyte silnym impulsem.
            Jego twarz nie wyrażała nic — za to wszystko w nim wręcz krzyczało z różnych, tak przeciwnych odczuć. Płonął, a chwilę później prawie zamarzał. W jednym momencie chciał pieprzyć wszystko, robiąc to, co oczekuje serce, jednak potem do akcji wkraczał rozsądek. Jednocześnie chciał i nie chciał.
            Ostatecznie, wygrało teraz serce. Nachylił się nad nią, nieśmiało dotykając swoimi wargami jej usta. Gdy nie poczuł żadnego bolesnego kopnięcia lub złamanego nosa, stał się bardziej śmiały w swoich poczynaniach. Wplątał swoją dłoń w jej włosy, umieszczając tam opaskę z kolibrem, w międzyczasie przegryzając delikatnie jej górną wargę. Zachichotał cicho, słysząc jej udawany jęk.
— No już, nie będzie boleć — wyszeptał w jej usta, po czym powrócił do wyrażania swoich emocji. Amanda robiła to samo. Nie potrzebowali słów — ten pocałunek wyrażał całą chwiejność relacji, niepewność co do tej drugiej osoby, strach przed tym, co stanie się potem. Ale w tym momencie żadne z nich nie chciało o tym myśleć. Chłopak, jakby się bał, znów przerwał. Ona nie zawahała się, delikatnie muskając jego wargi. Podziałało to na niego — chciał więcej, lecz Amanda odsunęła się. Ich klatki piersiowe unosiły się szybko, oboje byli zawstydzeni. Gdy tylko emocje opadły, młody Zabini spojrzał na nią uważnie, po czym sprawdził, czy nie ma żadnych ran.
— Dziwię się, że jeszcze jestem cały… — oznajmił, patrząc oczekująco na Montrose.
— W końcu dzisiaj są walentynki. Nie wypadałoby, gdybym cię uszkodziła. W gruncie rzeczy, nie wkurzałeś mnie zbytnio — odpowiedziała, spuszczając głowę — Wiesz, jest już trochę późno i ja… Chyba się zasiedziałam. Muszę wracać… Dobranoc, Blaise. — Nie dając mu nawet dojść do słowa weszła do swojego pokoju, starannie zamykając wszystkie drzwi. Po tym wszystkim, co się stało wiedziała jedno — na pewno dzisiaj nie zaśnie.
                                                           *
            Bała się… Tak bardzo się bała. Biegła co sił, przedzierając się przez chaszcze, trawy i łąki. Musiała uciekać, chociaż była świadoma, że zginie. Córka prezydenta Anglii zginie jeszcze dziś. A to tylko dlatego, że poszła na jakąś durną imprezę.
            Wiedziała, że powinna się zatrzymać, walczyć, ale w tym wypadku nie miała szans. Dwie szalone kobiety, które chcą ją dopaść i zabić. Dwie szalone kobiety, które są w związku. Dwie szalone kobiety, które z okazji pieprzonych walentynek dały jej dwie minuty na ucieczkę. Chwilę temu czas minął, a ona dalej przemierzała las co sił. Nagle zobaczyła swoją ostatnią nadzieję — jaskinię. Bezmyślnie się tam schowała, po czym zaczęła spisywać swój własny testament. Składając na nim swój podpis, usłyszała dwa kobiece śmiechy.
— Skąd wiedziałyśmy, że się tu schowasz? — zapytała czarnowłosa, stukając swoimi obcasami.
— Normalnie byśmy ciebie zabiły od razu, jak cię znalazłyśmy. Ale skoro pisałaś testament… Dzięki tobie będziemy mieć więcej ofiar, za co mocno ci dziękujemy — powiedziała blondynka, bawiąc się różdżką. — Bello, proszę, czyń honory
— Avada Kedavra! — wykrzyknęła Lestrange, rzucając zaklęcie na tą mugolkę. Po chwili kopnęła swoją ofiarę tak mocno, że poleciała kilka metrów dalej, uderzając głową o kamień.
Natomiast Sonia odwróciła się plecami do ofiary, ukrywając uśmiech oraz bawiąc się swoim naszyjnikiem, który był prezentem od ukochanej. Tak, to zdecydowanie najbardziej perfekcyjne zakończenie idealnych walentynek z jej największą miłością - Bellatrix Lestrange. 


                                                           ***
            Południe.
            Słońce świeciło, grzejąc jak nigdy. Krople potu spływały po jej czole, nosie oraz brodzie, jednak kobieta się nie poddawała w swojej pracy. Rysowanie krwią jednorożca olbrzymiego wzoru smoka w różach nie należało do łatwych zadań. Ale czego się nie robi, aby wykryć swoich wrogów? Nigdy nie odkładaj czegoś na później, o ile możesz to zrobić teraz — tym zamierzała się kierować w swojej wojennej strategii.
            Wydawać by się mogło, że ludzkość ma już dość wojen. Wydawać by się mogło, że każdy pragnie pokoju. Więc po co powstały pieniądze, handel, demokracja? Na świecie było tyle mędrców, jednak chyba żadnemu nie chciało się uświadomić tej gorzkiej prawdy ludowi. Na skutek tych wszystkich działań ciągle zataczał się krąg cierpienia. Bez wytchnienia, bez ustanku. Nikt nigdy nie przestawał walczyć — zawsze to była chwila przed burzą.
            Sięgnęła do swojej sakiewki, wyjmując z niej garść obsydianowo—zielonego piasku, następnie za pomocą magii bezróżdżkowej rozrzucając ją na liniach tego symbolu. Wzór zabłysnął swoją czernią w pełnym słońcu, aż zaczęły się unosić z niego kłęby ciemnoszarej mgły, które szybko rozproszyły się, sunąc do zamku. Czarnowłosa nałożyła kaptur na głowę, po czym schowała się w krzakach i cierpliwie wyglądała za wrogami.
            Musi ich zniszczyć w drodze do osiągnięcia swojego celu.

poniedziałek, 15 czerwca 2015

Rozdział VIII — ''Niestety, wszystko kończy się na próbowaniu. Rzeczywistość była zupełnie inna.''

  Rozdział jest z okazji moich 17-stych urodzin i coraz większej ilości wyświetleń, zbliżającej się do 10000 tysięcy! ♥ Kocham Was!
Dedykuję go:
- Wszystkim moim przyjaciołom - kocham Was!
- Truskaweczce - wiesz za co
Rozdział to taki typowy przeciągacz, zapchaj dziura. Obiecuję, że następny będzie dużo lepszy!
Zapraszam do czytania!
_________________________________________________

   Transmutacja była ostatnim przedmiotem, na którym chcieliby być z własnej woli, kilka godzin przed rozpoczęciem ferii zimowych.  Większość klasy jak jeden mąż byli cicho, wpatrując się pusto w nauczycielkę, która prowadziła wykład. 
   Jednym z takich uczniów był on sam. Nie miał zarówno ochoty, ani siły do tego, aby się skupić na lekcjach.  Zastanawiał się nad swoim powrotem do domu. Chociaż nazwa tego miejsca była czysto teoretyczna. Od kilku lat nie czuł się tam, jak w prawdziwym domu. Mrok, smutek, chłód — to są znamiona rozpoczynającej się wojny, która już zgarnia swoje pierwsze ofiary.
   Nie chciał przegrać tej walki o życie. Chciał walczyć o to, co mu bliskie. Chciał żyć, chronić swoją matkę oraz najbliższych przyjaciół. Dopóki im nic nie groziło, świat mógł robić to, co tylko chce. On dla nich zrobi wszystko, co tylko będzie trzeba, aby ich ochronić.
    Próbował udawać, że zwiastun wojny na niego nie działa. Próbował udawać, że wcale się tak mocno nie boi. Próbował udawać, że zabicie Dumbledora będzie dla niego proste.
    Niestety, wszystko kończy się na próbowaniu. Rzeczywistość była zupełnie inna.
    Nadchodziło najgorsze, a jego zadaniem było chronić swoich bliskich. A cała reszta to tylko dodatki do tej misji.
                                                                           *
— Jesteś tego pewna, Nari? — zapytał tajemniczy mężczyzna, zdejmując z siebie żółty, długi płaszcz a następnie rzucając go w kąt. Wiedział, po co Narcyza go zaprosiła. Za bardzo martwiła się o swojego syna, aby wierzyć jedynie w Wieczystą Przysięgę, którą złożył jej Severus Snape.  Rozumiał ją doskonale w tym momencie.  Bo takie przysięgi to nie jest wszystko, wobec realnego zagrożenia, jakim jest śmierć.
— Oczywiście. Jeżeli wciągnięcie Draco w świat łowców może uchronić go od złego, to zróbmy to — powiedziała cicho, patrząc ze skupieniem na brązowowłosego. Zmienił się, odkąd go widziała ostatni raz — czyli jakieś siedemnaście lat temu. Teraz był dorosłym, przystojnym facetem, a nie wyrośniętym, chudym nastolatkiem. Nie sądziła, że kiedyś wróci do świata, który porzuciła na rzecz Dracona. Ale los najwyraźniej nie zamierzał zakończyć jej historii z Huntikiem, a teraz była za to wdzięczna.
    Fundacja ochroni jej syna przed zatopieniem się w źle tego świata. Nie chciała, aby skończył jak Lucjusz — przeszyty złem na wskroś.  Jako matka miała dobre zamiary wobec swojego jedynego dziecka.
   Muszę to zrobić, wiem o tym. Oni go uratują, muszą go uratować — pomyślała pani Malfoy, jednak jej myśli przerwał ten mężczyzna.
— Gotowa? — zapytał, a ona skinęła głową. Za chwilę nie będzie odwrotu, a Draco pozna kolejny odłam magii, akurat ten, który jest znienawidzony przez Malfoya seniora.  Tymczasem on za pomocą holotomu* powiadomił członków swojej drużyny.
— Zhalia, Lok szykujcie się! Sophie, bądź gotowa jak będzie coś nie tak. Na trzy. Raz… Dwa… TRZY!
 W tym momencie wraz z Narcyzą krzyknęli razem:
— Brama snów! — po czym z ich rąk wypłynęło delikatne, niemal niewidoczne światło. Otoczyło zarówno blondyna, jak i Zabiniego, a gdy dotarło do czoła, rozproszyło się całkowicie, aż zniknęło.

                                                                              *
Szybkie bicia serc.
Nierówne oddechy,
Czające się wszędzie przerażenie.
Taka była ich nowa rzeczywistość.

Gdy Draco upewnił się, że śmierciożercy jakimś cudem odeszli, westchnął z ulgą i spojrzał na swoich towarzyszy. Blaise był ciężko ranny przez to, że chciał ich chronić... Prędko zerknął na Acrimonię. Ich spojrzenia się spotkały. Patrząc w jej oczy, widziała w nich przeprosiny za to wszystko —  wręcz to biło od całej jej postawy, chociaż nic złego nie zrobiła.  Szybko przerwał ich kontakt wzrokowy, ostrożnie wychylając się z kryjówki.
— Okej, droga wolna… — wyszeptała Acri, po czym razem z Malfoyem wzięła Zabiniego,  wychodząc z kryjówki. Ledwo to zrobili, a już zostali zaatakowani. Szatynka szybko zaczęła odbijać  zaklęcia, aż w końcu powaliła ich wszystkich Drętwotą — Draco, wiejemy! — krzyknęła, po czym we trójkę zaczęli uciekać do wyjścia.
    Byle jakoś im zwiać, byle przeżyć.
    Blondyn widział, że niedługo ich dogonią, a aportować się nie mogą, bo Blaise jest ranny.  Gdy z kopniaka otworzyli drzwi i wbiegli, dwoje z jego przyjaciół się rozpłynęła, a miejsce jego pobytu się zmieniło.
    Teraz był w jakimś nieokreślonym miejscu, w niewiadomym wymiarze. Był w stanie się przyznać, że nawet się bał. Stał tam sam, tak cholernie samotny. Nawet nie chciał podziwiać tego widoku miliona gwiazd, komet, słońca, planet i wielkiej sceny. Chciał wrócić do nich, przeprosić za ten cały bałagan, zabrać ich z dala od tego wszystkiego.  Westchnął z takim ogromnym bólem, jakby go dźwigał przez wiele, wiele lat.
     Przepraszam Was, tak bardzo Was przepraszam…. pomyślał, przeczesując dłonią swoje niemal platynowe włosy. Nagle usłyszał swoje imię — niemal instynktownie, ze strachem w swoich stalowoszarych oczach obrócił się w stronę, z której dobiegał ten głos.  Gdy się odwrócił, zobaczył młodego chłopaka. Mógłby przysiąc, że jest od niego zaledwie o trzy lata starszy. Miał na sobie stare, wypłowiałe dżinsy z szelkami, białą koszulę z kieszonką oraz torbę, w której coś było. Jego niebieskie oczy bacznie obserwowały Malfoya, a ten nie był w stanie się w ogóle poruszyć. Ale tak w zasadzie, to wcale się go nie bał. Na pierwszy rzut oka było widać, że on nie ma złych zamiarów. Gdy w końcu stanęli naprzeciw siebie, twarzą w twarz, starszy z nich się lekko uśmiechnął.
— Witaj Draco, miło cię poznać… Nazywam się Lok Lambert. Mamy do omówienia parę spraw — stwierdził, po czym usiadł po turecku i zaczął mówić. Z każdym słowem syn Lucjusza był coraz bardziej zdziwiony.
                                                                              *
   Już we dwoje mieli odejść, gdy nagle nie wiadomo skąd wyskoczyła Acrimonia Hunt — nowa narzeczona jej męża.  I pomyśleć, że kiedyś się przyjaźniła z tą smarkulą! Gdyby nie to, że jest  najlepszą przyjaciółką Draco i kuzynką Blaise’a już dawno wyrzuciłaby ją z tego domu.
— Co ty tu robisz z tym panem, Narcyzo? — zapytała się dziewczyna, a w kobiecie aż się zagotowało wszystko ze złości. Postanowiła jednak nie ukazywać swoich emocji.
— A nie powinnaś w tym momencie spać? Nudzi ci się w nocy? Zawsze możesz pójść pomagać skrzatom — odpowiedziała chłodno, a kuzynka Blaise’a niemal się skuliła — Idziemy, Dante — oznajmiła, po czym pociągnęła go za rękę i zeszli do salonu, a Acri wraz z nimi. Ciekawiło ją, kim on jest oraz co chce od Narcyzy. I co najważniejsze — czym jest świat łowców? Nie zamierzała się chować jak tchórz — chciała wiedzieć wszystko. Miała do tego święte prawo.
— A Ty tu czego szukasz? Szczęścia? — zapytała jadowicie jej była przyjaciółka, jednak ona zignorowała ten ton, jakby nic nie słyszała. Bo gdyby się przejmowała takim tonem, to nie byłaby tak silną, znaczącą w polityce osobą.
— Wiesz, poszukuję odpowiedzi na różne kwestie, które usłyszałam w Waszej rozmowie. To jak, opowiecie mi chociaż trochę? — spytała, unosząc lewą brew, po czym usiadła w wygodnym fotelu — Zgredku! — zawołała, a sekundę później usłyszeli wszyscy charakterystyczne pyknięcie, które oznaczało pojawienie się skrzata — Przynieś mi herbaty. Daj mi dwie kostki cukru, do tego chcę z mlekiem średnio tłustym. W proporcji pół na pół — podała szybkie instrukcje, a następnie zwróciła uwagę na przybysza.
— Mam nadzieję, że teraz wyjaśnicie mi to wszystko — oznajmiła, ciągle czekając na swoją herbatę.
                                                                                *
   Spojrzał na piękną, uśmiechniętą blondynkę w białej sukience. Uśmiechnął się, widząc, jak ona się buja na huśtawce. Była po prostu piękna, wręcz nie mógł oderwać od niej wzroku. Mimowolnie zastanawiał się, kim ona może być. Czy to jakaś znajoma jego rodziny, czy może córka? W końcu, we śnie wszystko jest możliwe. Po chwili usłyszał, że ona coś cicho śpiewa. Podszedł bliżej, aby wszystko słyszeć.
   Z jej pięknych, malinowych ust wypływały równie piękne słowa.
All the ways that you think you know me
All the limits that you figured out
Limits that you figured out
Had to learn to keep it all below me
Just to keep from being thrown around
Just to keep from being thrown around

Every single time the wind blows
Every single time the wind blows
I see it in your face
In a cold night, there will be no fair fights
There will be no good night, to turn and walk away

So, burn me with fire, drown me with rain
I’m gonna wake up screaming your name
Yes, I’m a sinner, yes I’m a saint
Whatever happens here
Whatever happens here
We remain

Now, we talk about our wasted future
But, we take a good look around
Yeah, we take a good look around
Yeah, we know it hasn’t been for nothing
‘Cause we never let it slow us down
No, we never let it slow us down

Every single time the wind blows
Every single time the wind blows
I see it in your face
In a cold night, there will be no fair fights
There will be no good night, to turn and walk away

So, burn me with fire, drown me with rain
I’m gonna wake up screaming your name
Yes, I’m a sinner, yes I’m a saint
Whatever happens here
Whatever happens here
We remain

Said, we remain
We remain

Burn me with fire, drown me with rain
I’m gonna wake up screaming your name
Yes, I’m a sinner, yes I’m a saint
Whatever happens here
Whatever happens here
We remain
*


   On jedyne, co mógł, to wsłuchiwać się w tę piękną piosenkę. Jednak wraz z upływem każdej minuty, ona oddalała się od huśtawki, będąc coraz bliżej jego.  Przełknął ślinę, nie mogąc nic powiedzieć. Był zbyt oczarowany, aby jej przerwać. W końcu niemal wpadła w jego ramiona, nie przestając śpiewać. Niemal automatycznie ją objął, przyciągając do siebie. Czuł, że tu jest jego miejsce. Chciał tu zostać, nie miał zamiaru się budzić. Marzył, by nie wracać do cierpienia czy wojny, by anulować ten zakład i nikogo nie ranić.
   Tak bardzo nie chcę krzywdzić. Ale nic na to nie poradzę, czasu nie cofnę. Czy jest może szansa, że się nigdy nie obudzę? Uniknąłbym wojny. Wiem do kurwy nędzy, że jestem pieprzonym tchórzem! Ale jak mam zniknąć? — zapytał samego siebie w myślach, przymierzając się do pocałowania zielonookiej.  Już gładził swoją ręką jej policzek, już patrzyli sobie w oczy, stopniowo je zamykając. Już czuli swoje własne oddechy, gdy dziewczyna nagle zniknęła!
   Cała sceneria się zmieniła — był w jakimś schronie! Dotknął najbliższej możliwej ściany, aby upewnić się, czy to stało się naprawdę.
   Dobra, to jest prawdziwe,pomyślał, szukając wzrokiem kogoś jeszcze. Niestety, był sam z czarnowłosą kobietą, a światło odbijało jej włosy tak, że wyglądały na granatowe.  Szybko wyciągnął różdżkę, celując w nieznajomą.
— Kim jesteś i czego chcesz?
— Dobra, dzieciaku. Nie będę się z tobą bawić w podchody. Mam na imię Zhalia. Taka wiedza na mój temat powinna Ci wystarczyć. Jeżeli nie, to jest to twój problem. Tak w ogóle, jak na swój wiek masz wystarczająco dużo problemów. A teraz mnie posłuchaj bardzo, bardzo uważnie. Jestem tu z polecenia szefa Fundacji Huntik, Metza.  Moim zdaniem jest poinformowanie Cię o zagrożeniach i czuwaniu nad tobą – powiedziała, rzucając w niego jakimś medalionem.
— Nie potrzebuję niańki, głupia kobieto! — odpyskował, a ta natychmiast zmroziła go swoim spojrzeniem — I co to kurwa jest? Co to za jakiś tandetny naszyjnik?
— To żaden naszyjnik, głupcze! To amulet! Musisz się na nim skupić. Unikaj niebezpieczeństw, durnych zabaw. Bądź ostrożny. Jestem pewna, że niedługo się zobaczymy… — wyszeptała tajemniczo, po czym zniknęła, a cała ta sceneria wraz z nią.
   Niemal od razu po tym wydarzeniu się obudził, cały zlany potem. Spojrzał na łóżko przyjaciela — też nie spał. Skinął do niego głową, bez słowa wstając i nalewając im po kieliszku Ognistej. Nic innego nie działa tak dobrze na sen, jak porządna dawka alkoholu.
                                                                                  *
   Dante Vale — nieustraszony łowca, pogromca najgorszych tytanów, niezwyciężony wojownik. Klejnot koronny w Fundacji Huntik. Jednak, jego umiejętności na nic się nie przydadzą w obliczu dwóch, kłócących się kobiet. Nikt normalny nie pcha się w kłótnie płci pięknej. No i znowu kolejny krzyk.
— Ja zawiniłam? JA?! Przecież Ty i tak go nie kochałaś, nie kochasz i nie pokochasz! Sama mi mówiłaś, że kochasz tylko Metza, a Lucjusz jest jego marną namiastką! — wykrzyknęła nastolatka, po czym poszła do swojego pokoju. Nie miała już siły na rozmawianie z nią.
Jednak Dante po słowach Acrimoni, musiał się wtrącić.
— Daj mi chwilę, Nari. Czy ona właśnie powiedziała, że kochasz Metza? — zapytał, a pani Malfoy nawet nie próbowała zaprzeczyć.  Wiedziała, że teraz Vale nie da jej spokoju.
____________________________________________________________________
*Christina Aguilera - We Remain - urzekła mnie. ♥
Layout by Alessa