niedziela, 16 listopada 2014

Rozdział IV — ‘’ Wszystko się pali a za tą bramą szaleje wojna. Więc trzymaj się tej kołysanki, nawet gdy już muzyka zniknie…’’

A więc teraz to jest już czwarty rozdział. Dedykuję go Marice Snape w ramach urodzin. Kocham Cię moja dzika dziewczyno, robiąca flak zmarszczek. Wszystkiego najlepszego! Spamujcie jej na blogu z życzeniami! No i przy okazji komentujcie i obserwujcie - to dla mnie ważne. Dziękuję Acrimonii za zbetowanie! ♥





Siadając na łóżku, spojrzał na zegar — 4:30.
Jest dosyć wcześnie, pomyślał, cicho wstając, aby nie pobudzić reszty. Bo po co mu oni? Pić mu się jeszcze nie chce. Ubrał na siebie zwykły sweter oraz pierwsze spodnie, jakie dorwał.
Matka zawsze mi powtarzała, że nie ważne, co na siebie założę, a i tak będę wyglądał świetnie, przypomniał sobie. Miał wrażenie, że obudził się nie bez powodu. Ledwo wyszedł z pokoju, a już usłyszał muzykę. Jednak to nie była ta, którą słuchano na imprezach. Delikatny, niczym słowika śpiew i cicha melodia grana na pianinie. Głos poznał od razu — była to  jego kuzynka, Malve Knot. Zaciekawiło go, kto gra, więc poszedł za dźwiękiem, wciąż słuchając tej piosenki:

I remember tears streaming down your face
When I said, "I'll never let you go"
When all those shadows almost killed your light
I remember you said, "Don't leave me here alone"
But all that's dead and gone and past tonight

Just close your eyes
The sun is going down
You'll be alright
No one can hurt you now
Come morning light
You and I'll be safe and sound

Don't you dare look out your window, darling,
Everything's on fire
The war outside our door keeps raging on
Hold on to this lullaby
Even when music's gone
Gone

Just close your eyes
The sun is going down
You'll be alright
No one can hurt you now
Come morning light
You and I'll be safe and sound

Oooh, Oooh, Oooh, Oooh
Oooh, Oooh, Oooh, Oooh

Just close your eyes
You'll be alright
Come morning light,
You and I'll be safe and sound...

Oooh, ooh, oooh, oooh, oooh, oooh...

Może pianino samo gra albo ona na nim?, pomyślał, jednak gdy zabrzmiał refren, usłyszał drugi głos, chociaż z ledwością można było go wychwycić. Stanął przy drzwiach cicho, obserwując Malve oraz drugą. To była ich piosenka z dzieciństwa, jednak zawsze była grana na flecie, a nie na pianinie, chociaż sam uważał, że na pianinie brzmiała lepiej.  Jego kuzynka idealnie śpiewała — zawsze sprawiało jej to niekłamaną radość. Patrzył w stronę pianistki, a gdy ta uniosła wzrok, nie mogła chyba uwierzyć, że to on. W sumie, Zabini też nie wierzył, że to ona. Z satysfakcją usłyszał, jak w jej grę wkradł się fałsz.
Chyba ją zdekoncentrowałem, pomyślał z fałszywą skruchą.  Ile razy jeszcze ta niesamowita dziewczyna go zadziwi? Najwyraźniej to nie koniec niespodzianek z jej strony. Postanowił wyjść z ukrycia, z szerokim uśmiechem podchodząc do kuzynki, gdy tylko skończyły.
— Dobrze ci to wyszło, Mel — powiedział do niej, jednak uwagę skupił na Amandzie, która zarumieniła się delikatnie. Mimowolnie miał ochotę się uśmiechnąć do niej bez żadnej maski ani niczego, pogłaskać jej policzek tak, aby się zawstydziła jeszcze bardziej.
— No i zepsułeś sobie urodzinową niespodziankę, Blaise. Nie no, z nas dwojga zawsze miałeś takie idealne wejście — powiedziała piękna blondynka ze śmiechem.
— A moim zdaniem jest wręcz przeciwnie. — Podszedł do Amandy i ją uściskał, za co dostał jej delikatną piąstką w ramię. To było urocze i nawet nie bolało, chociaż widział, ile wkłada w ten cios siły.
— Nie masz kogo obejmować, Zabini? Chłopców ci już brakuje? — spytała z drwiącym uśmiechem, a on się zawiódł. Jeszcze przed chwilą miała na swoich ustach najpiękniejszy uśmiech na świecie, jednak w tym momencie przepadło to na amen. To nie jest fair… Ale w sumie, życie zawsze jest niesprawiedliwe.
— Po co mi chłopcy skoro mam taką słodką pianistkę? — Uśmiechnął się do niej ze swoim firmowym uśmieszkiem numer dwa, a ona zbladła. Wiedział, że zrozumiała o co mu tak naprawdę chodzi.
— Nie zrobisz tego — wysyczała przez zęby.
— Jeżeli zechcę to zrobię. Więc bądź grzeczna, Amdziu — powiedział, widząc jak wzrokiem morduje go na tysiąc sposobów. Ta dziewczyna zdecydowanie przekraczała dozwolone normy wewnętrznej słodyczy.
Jezu, chłopie, o czym ty myślisz?! Masz ją wyrwać, a nie się zakochiwać — upomniał mnie mój rozsądek. Miał rację — to był zakład a poza tym… Ona jest za dziwna, aby z kimś być.
Jego myśli przerwała Malve.
— Dobra, jest późno i idę chociaż się na chwilę zdrzemnąć. — Przeciągnęła się z szerokim uśmieszkiem. Znał ten uśmiech — zwykle mówił To twoja szansa! Teraz możesz działać!
Roześmiał się cicho, patrząc na Amandę. Dopiero teraz zwrócił uwagę, że jest w piżamie. Biała, sięgająca do kolan koszulka nocna z koronki. Oczywiście te ważniejsze części były zasłonięte szarym szlafrokiem. Włosy były potargane i nawet nie miała makijażu. Czyżby w nocy nie kładła się w nim spać? Pansy i inne tak robią, co go bardzo dziwiło. I co najlepsze — jej biust był prawdziwy. Bo reszta Ślizgonek zazwyczaj wypychała lub wypełniała pustki watą.
— Zabini, ja wiem, że jestem co najmniej boginią w tym momencie, ale nie musisz z aż takim zafascynowaniem perfidnie patrzyć w mój biust. — Uniosła brew, a on już wiedział, że stąpa po kruchym lodzie.
— Jestem tylko facetem i Ślizgonem, słońce. Czego oczekiwałaś? Romantyzmu i róż? To nie w moim stylu. Ale doceń, że jestem szczery. — Mrugnął do niej z zawadiackim uśmiechem. Widząc jej złość, podszedł do niej i ją objął.
—Czy ty zgryfoniałeś do reszty? Puść mnie natychmiast! — wykrzyknęła, a on jedynie wzmocnił uścisk.
—Nie mogę cię puścić, bo jeszcze zniszczysz Hogwart — wyszeptał jej do ucha i prowokacyjnie musnął swoimi ustami jego płatek. O ile wcześniej była czerwona, to teraz ten kolor, który wykwitł na jej twarzy nie miał innej nazwy, a był zwielokrotniony. Gdyby była ruda, wpasowałaby się w kolor swoich włosów.
— Uroczyście przysięgam, że nie wysadzę szkoły. Jedynie kopniakiem wyślę cię na księżyc — wysyczała z zaciśniętymi zębami. Nie ma co, była zbyt urocza.
— Ale ty się groźna zrobiłaś… Ciekawe, nie sądzisz?
— Przykre, nie sądzisz? — odwarknęła.
— Jesteś urocza jak się złościsz — odpowiedział i zaczął ją głaskać po plecach. Gdy tylko spuściła głowę, uniósł jej podbródek i spojrzał jej w oczy. — Hej… Przecież cię nie skrzywdzę. — Jej mina była pełna wątpliwości.
— Nie skrzywdzę cię — powtórzył, wciąż się w nią wpatrując. — Umów się ze mną do Hogsmeade w sobotę, proszę... — poprosił, a ona pokręciła głową. Nie miała serca mu odmówić, ale jednak nie mogła.
Chyba zastosuję chwyt nazywanym ‘’w dalekiej przyszłości”, pomyślała i już po chwili mu odpowiedziała.
—Nie mogę. Ale obiecuję, że jak będzie następne wyjście to się z tobą umówię, dobrze? — spytała, a on jedynie pokiwał głową. Po chwili mimowolnie ziewnęła, a on ją w końcu puścił.
— Okej. W takim razie odprowadzę cię do dormitorium. No bo kto wie, co będzie czyhać na ciebie po drodze? — Montrose jedynie przewróciła oczami i ruszyła przed siebie w stronę swojego dormitorium. Oboje szli w ciszy, a każde z nich było zagłębione we własnych myślach. Gdy w końcu dotarli na miejsce, Blaise w końcu powiedział.
— Nikomu nie powiem… Tak czasami żartuję, ale paplą nie jestem — powiedział, drapiąc się po głowie. Po tych słowach znów zapadła między nimi niezręczna cisza, którą dziewczyna przerwała po chwili.
— No to… Dobranoc Blaise — wyszeptała, znikając za drzwiami. Szybko rzuciła się na łóżko z uśmiechem.
No, to ta noc była ciekawa, pomyślała, zasypiając. Nie wiedziała jednak, że i dzień będzie bardzo interesujący.
                                                                            *
— Amanda, co dzisiaj robisz? — spytała Marika, patrząc na ich stół.
— Myślałam nad jakimś treningiem czy coś. Potem prysznic i do Hogsmeade — powiedziała Montrose, siadając obok Astorii, Pansy i Malve. Do tej ostatniej Toria przymilała się jak diabli.
Tak, tak… Wcale nie chcesz się z nią zadawać tylko po to, aby dojść do Zabiniego. Jaka ona jest żałosna, pomyślała z pogardą, wyłapując pełne wyrzutu spojrzenie Astorii. Ona chyba nie myśli, że ją przeprosi? Sama jest sobie winna tej sytuacji, więc nie będzie się specjalnie dla niej poniżać. Nalała sobie soku dyniowego i zjadła kilka kanapek z pomidorem, po czym wstała i ruszyła do wyjścia. Gdy już była przy drzwiach, zaczepił ją Ron.
— Cześć, co u ciebie? — spytał, a ona wymusiła uśmiech. Kiedyś się przyjaźnili, ale teraz… Wszystko się zmienia. Po za tym jego dziewczyna była okropna. Już ta szlama Granger jest dla niego lepsza… Odgarnęła warkocz do tyłu, rozglądając się.
— Wiesz, u mnie się nic takiego nie dzieje — skłamała, uśmiechając się. Ślizgońskie cechy już się w niej aktywują. — A u ciebie? Jak związek z Brown? — spytała, uśmiechając się szatańsko. Rudzielec, słysząc te jedne nazwisko zrobił się tak blady, że mógłby się zakamuflować w brodzie Dumbledora, gdyby był niższy. Ale nie zawsze natura jest nam pomocna.
— Nie mów mi o niej, proszę… — powiedział i już po chwili było słychać nawoływania Panny—Jaka—To—Głupia—I—Denerwująca—Jestem.
— Okej… Nie ma sprawy, pod warunkiem, że powiesz mi trochę co tam ciekawego u Złotej Grupy Wsparcia. Sorki, znaczy się Złotego Trio. — Mrugnęła, chichocząc cicho.
— Zgoda. — powiedział, uśmiechając się szeroko do swojej koleżanki.
                                                                                     *
— Zobacz! Weasley kradnie Ci laskę! — wykrzyknął Dracze takim tonem, jakby dopiero co odkrył Kamień Filozoficzny.
— O czym ty gadasz, Malfoy? — spytał czarnoskóry, a gdy młody Malfoy mu pokazał tę uroczą scenę to prawie by opluł Notta ze zdziwienia. Za to jego oczy były tak wielkie i ogromne, jak dwa złote galeony. — Nie no nie wierzę. Czemu ona z nim gada?
— Ja też nie wiem, ale idź ratować księżniczkę przed smokiem. — Zaśmiał się z własnego dowcipu i jak na komendę cały stół śmiał się z nim. Ach, ta władza Księcia Slytherinu. Zabini za to wstał i podszedł do nich.
— Cześć Amandi — powiedział spokojnie, jednak jego uśmiech był figlarny, co wkurzyło Ronalda.
— Czego chcesz? — spytała, opierając dłonie na biodrach.
— Jak to czego? Chcę się przytulić! — wykrzyknął radośnie, udając Puchona i obejmując ją mocno, ku zniesmaczeniu Łasicy.
— Jesteś z nim? — spytał czerwony ze złości Ron. Już miała odpowiedzieć, gdy Zabini jej przerwał.
— Jasne, a co myślałeś, że co? Że taka laska poleci na kogoś takiego jak ty? — syknął złośliwie, a Gryfon zacisnął pięści.
— Ron, nie słuchaj go. To idiota… — mówiła, starając się wyplątać z rąk Zabiniego.
— Czyli to prawda, że stałaś się zdzirą Zabiniego — powiedział, a ją zamurowało, tak samo z Blaise’em.
Na co czekasz? Na zawołanie? Ten idiota Cię obraził! Pokaż mu swoją siłę!, mówiła Morgana w jej głowie, a ona wyjątkowo bez zastrzeżeń ją posłuchała.
Blaise w szoku ją puścił, a ona natychmiast wyciągnęła różdżkę i przystawiła mu do szyi, nie chcąc pokazać jak bardzo ją to zraniło. Nie mogła przecież tego teraz zrobić. Uczucia są słabością, jak mawiała Morgana.
— Powtórz to, jeżeli masz odwagę. — W jej głosie było słychać taki lód, że można było go spokojnie zebrać i zawieść na Grenlandię. Była jednocześnie zrozpaczona i wściekła, chociaż te pierwsze uczucie było gdzieś głęboko schowane.
— Nic nie muszę mówić ślizgońskiej dziwce! Myślałem, że jesteś inna, lepsza od nich — wykrzyczał i zamachnął się, aby ją uderzyć, jednak ona szybko zareagowała i pod wpływem impulsu rzuciła zaklęcie odpychające. Niestety, to zaklęcie nie podziałało na brązowookiego, którzy rzucił się na Rudego.
—Nie masz prawa jej tak obrażać. Żadna kobieta w Slytherinie nigdy była, nie jest i nie będzie dziwką. Czy to jasne Weasley?  — spytał retorycznie, a potem z całej siły go kopnął w brzuch. Już miał go doprawić jakąś klątwą, gdy zjawiła się Ekipa Ratowania Idioty w postaci samego Harry’ego Pottera, Hermiony Granger oraz tłumek gapiów z całego Hogwartu.  Za to bliźniacy i Ginny zaczęli się z niego śmiać i szydzić, co było bardzo niegryfońskie. A Ślizgoni no cóż… Wyjątkowo dzisiaj wszyscy siedzieli cicho, poza Draconem, który się zwijał ze śmiechu. Gryfoni pomagali mu wstać, gdy zjawił się Pogromca Gryfków w postaci Severusa Snape’a.
— Co tu się, do cholery, wyprawia?! Wszyscy poza Weasleyami, Potterem, Granger, Zabinim, Montrose, Snape i Malfoyem won do swoich zajęć! — wrzasnął Nietoperz, a wszyscy jak jeden mąż ucichli i zajęli się swoimi sprawami.
— No to które z was zacznie mówić? Wiem, Ty Zabini — powiedział odruchowo Snape, a Weasley zbladł. Ilekroć coś się działo z Gryfonami jako bohaterami, to szybko tracili szanse na Puchar Domów.
  No to zacznę od tego, że podszedłem do Amandy i Weasleya. Chwilę porozmawialiśmy, a potem rudzielec uraczył niewybrednym epitetem Montrose. Ta się wkurzyła i podeszła do niego, przystawiając mu różdżkę do gardła. Po tym znowu uraczył nas takim epitetem, jednocześnie obrażając każdą Ślizgonkę w Hogwarcie. Gdy nasz gryfoni geniusz wygłosił to, próbował uderzyć Amandę a ona odepchnęła go zaklęciem, jednak uznałem, że nie ma prawa w ten sposób obrażać jakiejkolwiek kobiety i jeszcze na nią rękę podnosić, więc kopnąłem go parę razy i chciałem go jeszcze doprawić zaklęciem. W tej sytuacji nawet nie zamierzam kłamać, bo gdybym miał wybierać, rzuciłbym w niego klątwą od razu, a nie zajmował się mugolskimi metodami wymierzania kary  — powiedział, obejmując ochronnie blondynkę, na co ta szybko się odsunęła, z trudem panując nad tym, aby nie okazać emocji.
— W takim razie, Gryffindor traci 10 punktów za niewybredne słownictwo oraz kolejne 50 za próbę użycia przemocy fizycznej i pan Weasley zgłosi się do mnie jutro na szlaban, który będzie trwać miesiąc. Następnym razem za takie cyrki wylądujesz u dyrektora, Weasley — powiedział mrocznie Snape, szybko odchodząc, a Ginny spojrzała niemal morderczo na brata. Dopiero co wyprzedzili Krukonów, a teraz znowu są ostatni przez jego wybryki! Już zamierzała go ochrzanić, gdy wyprzedziła ją Hermiona.
— Ron! Jak mogłeś zrobić coś takiego?! To jest niedopuszczalne! — oburzyła się i już po chwili  zaczęła się mini wojna Gryfoni kontra Ślizgoni, a Amanda korzystając z tego niewielkiego zamieszania, odezwała się.
— Skoro jesteś taki mądry, Ronaldzie, to zapraszam cię na pojedynek w Zakazanym Lesie o północy. Oznaczę drzewa wstążkami, abyś wiedział gdzie masz iść, bo sam nie dasz rady. Do zobaczenia — powiedziała Montrose i poszła do swojego dormitorium. Dopiero tam pokazała, jak bardzo ją to zraniło.
                                                                                   *
— No widzisz, co się dzieje, jak robisz wejście smoka? Coś mi się wydaje, że punktujesz u niej! — powiedział z radością, chociaż czarnowłosemu nie było do śmiechu. Z jakiegoś powodu się przejął tą sytuacją. I te jej oczy… Postawą i czymkolwiek innym mogła okłamywać ludzi, ale jej oczy były niczym otwarta księga. Wiedział, że dotknęło ją to, raniąc do żywego.
— To nie jest zabawne, Draco — mruknął cicho, bawiąc się swoją różdżką.
— Jak to nie? — spytał blondyn, a szatyn przewrócił oczami.
Merlinie, całe życie z sklątkami tylnowybuchowymi!, pomyślał i po chwili zaczepiła ich Acrimonia.
— Cześć chłopaki! Co tu się dzieje i czemu Weasley wygląda jak wielka, obrzydliwa i obita kupa zmasakrowanego nieszczęścia? — spytała się z szerokim uśmiechem na ustach.
— Moja kochana macocho, Weasley zawsze jest i będzie wielką kupą obrzydliwego nieszczęścia. — powiedział Draco, a ona zignorowała jego wypowiedź.
— To długa historia, Acri — orzekł Zabini.
— Czyli najpóźniej do obiadu się wszystkiego dowiem — powiedziała z uśmiechem. — A teraz wybaczcie panowie, ale biegnę do Amandy, bo umówiłyśmy się. Na razie!  — wykrzyknęła, biegnąc w stronę lochów.
                                                                       *
— Na Merlina! To się nazywa rodzina! — powiedziała panienka Hunt, patrząc na Amandę. Była w szoku po tym, jak poznała szczegóły zajścia w Wielkiej Sali. Jednak starała się nie mówić wszystkiego co myśli, bo nie chciała, aby jej przyjaciółka rozdrapywała rany i się smuciła z tego powodu.
— No przysięgam ci, że właśnie tak go ochrzaniała jego własna siostra i bracia! A Grangerówna to ostro go zjechała — wyszeptała Amanda, szykując sobie ubrania do Hogsmeade.
— A co tam z Zabinim? Podobno krążą plotki, że jesteście razem czy coś.
— To bujda. Ja i on? Nigdy w życiu! — wykrzyknęła Montrose, a Acrimonia spojrzała na nią z miną wszechwiedzącej.
Stawiam głowę, że oni będą razem!, myślała, pomagając koleżance w doborze stroju na wyjście.
                                                                     *       
Widząc, że w towarzystwie Acrimonii i Lucjusza jest jak piąte koło u wozu pod byle pretekstem się zmyła i teraz siedziała w pubie pod Trzema Miotłami, gdy podeszła do niej Madame Rosmerta.
— Co podać panience? — dopytywała się, wyrywając dziewczynę ze stanu zamyślenia.
— Poproszę piwo kremowe… — oświadczyła dziewczyna, jednak po chwili dobiegł ją głos.
— Dwa razy i jedną wodę goździkową — powiedział Zabini, stojąc obok niej w towarzystwie dwóch Krukonek.
Co za Casanova — dwie Krukonki w jedną noc?, pomyślała, wpatrując się w stolik.
— To ty jesteś Amanda? Miło mi poznać, jestem Cassie Black — oznajmiła uprzejmie dziewczyna o szafirowych oczach i z radosnym uśmiechem.
—Mnie również miło cię poznać, Cass. — Uśmiechnęła się lekko, czując, że ten uśmiech jest wymuszony, ale nie miała nastroju dzisiaj na cokolwiek.
— A ja jestem Marlena, kuzynka Cassie — odezwała się w końcu druga dziewczyna.
— No na co czekacie? Na zaproszenie? Siadajcie, dopóki Amanda jeszcze nas nie wygoniła. — Roześmiał się Zabini, a gdy właścicielka przyniosła im ich zamówienia, wszyscy się śmiali razem i rozmawiali. Okazało się, że znali się po prostu z balu okolicznościowego w Ministerstwie Magii, na który zostały zaproszone specjalne rodziny.
Całe wyjście upłynęło jej do tej pory w miłej atmosferze, do czasu pytania Potterównej.
— To prawda, że będziesz pojedynkować się z Ronem w Zakazanym Lesie? — zapytała cicho, a rozmowa między Diabłem, a Cassie ustała bardzo szybko.
— Oczywiście, że tak. Nie zamierzam się wycofać z czegoś, co sama zaproponowałam — oświadczyła, spuszczając głowę w dół.                                                                       
*
— Jesteś pewna, że chcesz to zrobić? — zapytała Marika, będąc pewna, że ten pomysł nie jest dobry.
— Jestem tego pewna, Marrie. Nie ma już odwrotu. Skoro jest taki pewny siebie, to czas utrzeć temu Gryfkowi nosa. Tyle, że jak to zrobię, to nie będzie miał wcale tego nosa. Zupełnie jak Sama—Wiesz—Kto — powiedziała z rozbawieniem i wyszła z pokoju.
                                                                                       *
— Widzisz już, Salazarze? Amanda będzie światową potęgą! Będziemy we dwie rządzić światem i każdego, kto jest nam przeciwny zniszczymy na amen! — wykrzyczała z dzikim uśmiechem a jej oczy błyszczały szalonym blaskiem.
— Babciu, jesteś pewna, że chcesz tego? Uważam, że jeszcze nie powinnaś się wychylać z tymi planami. Jeżeli chcesz zdobyć świat i się zemścić na Merlinie, rób to powoli i zachowaj jeszcze odrobinę cierpliwości, dobrze? — spytał cicho, analizując wszystko. Jednak wniosek był jeden – Tom zaraz się musi o tym dowiedzieć!
— Tak, jestem pewna! Już tyle wieków czekam na zemstę a teraz… Teraz się ona spełni! — Roześmiała się opętańczo, a jej magia znów wnikała w bramy Hogwartu, robiąc dziwne rzeczy w tym zamku.

niedziela, 2 listopada 2014

Rozdział III – Gdy portrety krzyczą, duchy cierpią a Ty nie wiesz, czy powinnaś się z tej mocy cieszyć, czy się jej bać.


    Na początku to witam Was! :D Na pewno zauważyliście szablon, prawda? :3 Jeżeli nie, to trudno. Ale jest przepiękny, prawda? :3 Do tej pory się nim jaram i jaram! :3 No i co tu więcej mówić? Zapraszam do czytania! :D Oczywiście, co najważniejsze - zbetowała Acrimonia Hunt. ♥


     



            Czasami ma się wrażenie, że coś kazało ci się zjawić tutaj i teraz, nie kiedy indziej, prawda? Amanda również tak miała. Gdy się obudziła w środku nocy, o dziwo, nie bała się. Tym razem nie miała snu. I na całe szczęście. Czuła szybkie bicie swojego serca. Czuła się tak silna, wszechmogąca, jakby mogła zmielić w proch Hogwart, a nawet i cały magiczny świat zaledwie jednym zaklęciem. Czuła, jak napływają najgorsze, mroczne myśli. Nie zamierzała tego jednak zatrzymywać – po prostu chciała tylko i wyłącznie odczuwać.
Tajemniczy głos mówił, aby podeszła do lustra. Starała się odgonić ostatnie wspomnienia związane z tą gładką taflą. Obawiała się, że nagle cała siła i odwaga ją opuszczą, a to była ostatnia rzecz, na jaką miała ochotę. Spojrzała na swoje odbicie z uwagą. Zauważyła, że różni się od ostatniego razu – jej oczy błyszczały w nieznany dotąd sposób, usta rozciągały się w pewnym siebie uśmiechu, a twarz wyglądała zdrowo i świeżo. Zdziwiła ją ta zmiana, ale wciąż tam patrzyła, czekając cierpliwie. W końcu ujrzała tę kobietę – ona jednak teraz nie wydawała się przerażająca.
Może noc jakoś na nią wpływała?, pomyślała, lustrując ją uważnie wzrokiem.
— Amando,  nie jestem tu bez powodu. Musisz wiedzieć parę rzeczy, zanim nastanie całkowity świt — powiedziała, a ona westchnęła cicho. Miała teraz ochotę zadać jej wiele pytań.
— Najpierw powiedz mi, jak masz na imię? — spytała, czekając na odpowiedź. Nie opuszczało ją wrażenie, że to, co czuła jest wywołane przez nią. Odgarnęła włosy z czoła, zastanawiając się czy na pewno dobrze robi. Nie jest pewna tego, co ma teraz zrobić. Nie powinna jej ufać, jednak miała coś w sobie, co powodowało, że najchętniej weszłaby do zwierciadła.
— Nie mogę Ci powiedzieć. Przynajmniej nie tutaj. Moje imię jest naznaczone klątwą. Głupi Merlin! Czy on sądził, że  m n i e  to zatrzyma?!  Jeżeli tak, to się pomylił! Ale mogę ci pokazać kilka rzeczy, jeśli chcesz — wyszeptała, wyciągając dłoń.
Przecież to jest lustro! Co ono niby może?! Jednak szybko przyłożyła dłoń do niego. Pod opuszkami palców wyraźnie zmieniało się w jakieś wodne przejście. Złoty blask emanował z drugiej strony, no i oczywiście uśmiech tej niezwykłej dziewczyny. Skinęła głową i weszła tam, nie czując nic. Jednak w tym świecie wszystko wyglądało inaczej. Znajdowały się w wypalonym lesie, dalej było widać piękny, marmurowy zamek z ogromnym murem i masą strażników. Znowu czuła, że zna to miejsce. Co z tego, że były wyszczerbienia czy  jedna z wież zamkowych się zawaliła? Mimo tego wszystkiego nic nie traciło ze swojej urody.
    — Camelot.  Tu kiedyś był mój dom. Później wszystko się skończyło, jednak muszę ci powiedzieć o wszystkim. Świat magiczny o mnie zapomniał, ale ja zamierzam im o sobie przypomnieć. I dopóki mamy okazję,  nazywam się Morgana Le Fay! — krzyknęła, a wraz z tym krzykiem cała jej magiczna, mroczna moc rozeszła się, niszcząc ostatnie bariery jakichkolwiek ograniczeń.

*

Severus Snape chodził po zamku, patrolując korytarze, gdy nagle wszystkie portrety zaczęły diabelnie wrzeszczeć. Nawet ten paskudny Irytek się już nie śmiał. Duchy zaczęły być zupełnie niewidoczne, błyskać się raz przejrzystością, raz skórą a potem… wracały do żywych. Na Merlina! Co tu się, do cholery, dzieje?!,  pomyślał ze zdenerwowaniem, gdy Krwawy Baron znów wrócił do świata martwych.  I tak się działo przez najbliższą godzinę, a on sam poczuł znów tę rządzę mordu, tak silną, jak za czasów Czarnego Pana.

*

Albus Dumbledore był człowiekiem spokoju. Zawsze wiedział o wszystkim oraz wszystkich. Jednak czasem trzeba i taką osobę zaskoczyć. Gdy usłyszał podniecone szepty portretów, które zmieniały się w duchy, a potem w ludzi i na odwrót, to go z pewnością zaskoczyło. Jednakże, to nie była jedyna atrakcja tej nocy.  Portret Merlina stał się nagle całkowicie czerwony, aż w końcu szkło i ramy obrazu pękły, rozlewając coś czerwonego po całej podłodze.
— Z tego nie wyniknie nic dobrego — powiedział staruszek, próbując uprzątnąć bałagan, jednak płyn  ułożył się w znak, który omal nie spowodował mu zawału serca. Bo przecież znak Morgany nie przyniósł nikomu wcześniej nic dobrego.
 
*

— Jesteś Morganą? — spytała, klnąc w duchu. Co ze mnie za wiedźma, skoro nawet nie pomyślałam o róż… Nie, jest okej, mam ją. Jednak przezorność popłaca…
Wyciągnęła ją ostrożnie, trzymając w gotowości. Jeżeli historie, które czytała w dziale Ksiąg Zakazanych były prawdziwe, to akurat różdżka ani trochę jej nie pomoże, jednakże warto się bronić czymkolwiek w takiej sytuacji.
— Jeżeli chodzi ci o te kłamstwa w historii, to tak. Jestem podłą, bezduszną, największą czarnomagiczną wiedźmą  w całej epoce magii od samego istnienia. Ale nic dziwnego – w końcu historię piszą zwycięzcy — powiedziała czarnowłosa z błyskiem w oczach.
— Co to ma znaczyć? – spytała, patrząc na nią uważnie. Kontrolowała jej każdy, najmniejszy gest. Gdyby odechciało się jej rozmowy, a zapragnęłaby zabijania, zawsze miała jakąś małą opcję ucieczki.
—  Merlin opisał mnie tak ku przestrodze. A ja wcale nie byłam zła, tylko musiałam się bronić przed nienawiścią ojca do takich jak ja i przed przeznaczeniem, jakie mi zgotował ten przeklęty ochroniarz Artura!  Ale na szczęście nie udało mu się uratować największej nadziei Camelotu. Nie wyciągaj wniosków, dopóki nie poznasz wszystkich stron. Bo nie zawsze można słuchać ludzi półkrwi. Na takich nie da się polegać. Tylko czystokrwiści są godni twojego zaufania. Nie mugole, nie szlamy, nie półkrwi. Tylko czyści, którzy byli toujours pur, moja droga. Ty według oficjalnych statusów nie jesteś, ale już samo powiązanie ze mną daje ci czystość, jakiej niektóre starożytne rody nie zaznały nigdy. — Mówiła z taką szczerością, z takim uwielbieniem o czystej krwi. Wiedziała, że Slytherin reprezentuje te wartości. Czy to znaczy że…
— Tak, Salazar był moim dziedzicem, konkretniej wnukiem, a co za tym idzie –spadkobiercą moich mocy i wszystkiego, co miałam. Na szczęście mój mąż nie wahał się, przekazując naszym dzieciom oraz wnukom moje wartości.  A gdy Sal znalazł mój pamiętnik związany z moją księgą zaklęć i go odczytał, byłam z niego naprawdę dumna. Bałam się, że podwładni Merlina zniszczą wszystko, co związane ze mną. Wymazali mnie zewsząd – nawet z mojego drzewa genealogicznego jako córkę Uthera Pentragona. Widzisz sama, jak ta wygrana strona potrafi krzywdzić przegranych – prychnęła, siadając na kamieniu, gestem wskazując jej, żeby usiadła obok niej. Jak na dobrze wychowaną dziewczynę nie wypadało odmówić, więc grzecznie zajęła miejsce, patrząc na Morganę z lękiem i podziwem. — Wiem, że nie jesteś wielu rzeczy pewna, a śmierć rodziców cię rozbiła. Czujesz, że tu nie pasujesz i skończysz jako samotna pustelniczka, umierająca przy wilkach. Miałam to samo wrażenie, ale jednak się okazało, że ktoś tam na mnie czeka… — Mimowolnie się uśmiechnęła do dziewczyny, a Amanda była bardzo zaskoczona. Skąd ona to wiedziała? Czyżby grzebała jej w głowie?
— Wiesz, niekoniecznie. To więzy krwi mówią mi, co się z tobą dzieje. Jesteś moją dziedziczką w prostej linii. Masz tak samo silne moce jak Salazar albo i jeszcze większe. Pewnie dlatego jesteś w Slytherinie — bo z charakteru to raczej nigdzie nie pasujesz. Masz sobie trochę tego, trochę tamtego ze wszystkich domów. Jesteś sprytna i wyjątkowo ambitna, ale masz odwagę, aby bronić siebie i bliskich. Jesteś inteligentna, a także bardzo przyjacielska i pomocna, lecz wszystko chowasz pod głęboką maskę, bojąc się o to, czy ktoś cię nie zrani. Dlatego wielu odtrącasz zanim cokolwiek zdążą zrobić, jednak gdy już kochasz, potrafisz zdradzić wszystko i wszystkich, aby tę kochaną osobę ocalić. Aż widzę siebie w tobie do czasu poznania Morgos. — Roześmiała się wdzięcznie kobieta, a krótkowłosa czuła się nieswojo. W końcu ona tyle o niej wie, a Amanda? Poza historycznymi faktami raczej nic. A i tak po jej słowach nie była pewna, co jest prawdą, a co fikcją. Może rzeczywiście Merlin nakłamał? Jednak szybko zganiła się w myślach. Ona chciała, żebym tak właśnie myślała, a potem najpewniej miała zamiar ją wykorzystać.
Nic z tego, złotko. Ja nikomu nie ufam, bo nie jestem naiwnym Pufkiem, pomyślała, zdając sobie sprawę, że na pewno to usłyszy. Sześć lat w Slytherinie nauczyło mnie, że nie ufa się każdemu, kto skusi cię nowym życiem bądź darmowymi cukierkami w Noc Duchów.  Trzeba się pilnować, bo mimo miłości, przyjaźni i szacunku, osoba, która ma cię kryć wbije nóż w plecy. Więc zostaje mi ufanie sobie, tylko sobie. Następnie po wszystkim wzruszyła ramionami i wpatrywała się w las. Wszystko było takie puste, szare i martwe. Nie było żadnej duszy, niczego… Szybko otrząsnęła się z rozmyślań, wzdychając głęboko.
— Dobra, my tu pitu pitu o pierdołach, a podstawy potężnej magii nikt cię nie nauczy. Więc słuchaj, nie wiem czy wiesz, ale każdy czarodziej zawsze należy do jakiegoś żywiołu. To z nim się brata, z nim się utożsamia, nawet, jeżeli o tym nie wie. Teraz ten cały rząd wyparł wszystko, co było wcześniej i teraz wpiera jakieś pieprzone zasady magii, które gówno wspólnego mają z prawdziwą magią. Teraz już niewiele osób używa wyłącznie, bądź w większym stopniu, magii bezróżdżkowej. W moich czasach było inaczej, ale to nie jest najważniejsze. Mugole znają ich tylko cztery, ale my znamy pięć: aqua, terra, ignis, aer i magicae. Z łaciny to… — Nie zdążyła dokończyć, ponieważ Amanda jej przerwała.
— Woda, ziemia, ogień, powietrze i magia. Co dalej? — powiedziała z zadziornym uśmieszkiem, unosząc głowę do góry.
— Musisz odkryć w sobie któreś z nich. Bo siedzi w tobie co najmniej jeden, ale uśpiony, nietknięty. Gdy odkryjesz jeden z nich, reszta z twoich mocy oraz umiejętności, w tym metamorfomagia same zaczną się ujawniać i to w całkowitej kontroli. A gdy uda ci się nawiązać kontakt z nim, Twój żywioł magii rozwinie się jeszcze bardziej, na razie musimy się skupić… W każdym razie nie teraz, bo za moment wzejdzie słońce i utkniesz tu ze mną. Jeżeli chcesz, będę przy tobie. Jeśli będę ci potrzebna, dotknij tatuażu i pomyśl o mnie – powiedziała, a ona odruchowo dotknęła go. A więc ten symbol był jej dumą; znakiem, że to właśnie ona ma zaszczyt bycia jej dziedziczką. Jednak nie jest pewna, czy się z tego cieszy.

*

Wyszła spod prysznica, czując się jak nowo narodzona. To takie cudowne uczucie… Wszystkie koszmary nocne spływają w wodzie, a sama się odpręża w oparach gorącej wody.
Szybko się osuszyła zaklęciem, ale stało się coś, czego nie przewidziała. Włosy zmieniały kolor i długość! Obserwowała w szoku, jak jej krótkie włosy rosną aż do pasa i zmieniają kolor na blond. Na pewno nikt nie uwierzy w to, że one tak same z siebie się zrobiły i Slytherinowi punkty ubyją. Szkoda, bo ciężko nad nimi pracują. Skoro włosy się zmieniły, to i ona też.
Legginsy i przydługie, porozciągane swetry zamieniła na ciemne dżinsy i koszulę z krawatem jej domu, lekko luźnego. Założyła na to szatę. Aż szkoda, że trzeba było ją nosić, ale jak mus to mus. Chcąc  zaszaleć, zamiast zwykłych butów włożyła obcasy. Gdy już się ubrała, zaczęła się malować, jednak nie tak lekko jak zawsze. Tym razem zrobiła sobie kocią kreskę, pomalowała oczy cieniami, a usta przybrały kolor subtelnej czerwieni. W końcu zabrała się za włosy, związując je w niedbałego koka, a następnie natykając się na Marikę. Widząc jej spojrzenie, roześmiała się cicho i spakowała jednym ruchem różdżki wszystko, co jej na dziś potrzebne.
— Spotkamy się w Wielkiej Sali, bo muszę coś jeszcze załatwić. — powiedziała i wyszła, stukając obcasami. Zegar w pokoju wskazywał 7:30.

*

Stała przed Wielką Salą, bojąc się trochę wejścia. To, że wszystkich zaskoczy było więcej niż pewne.  Westchnęła, poprawiając włosy. W tym samym momencie poczuła spokój i dumę. Uniosła głowę wysoko i wykrzywiła swoje usta w ironicznym uśmieszku. Czuła się prawie jak bogini, idąc do stołu Slytherinu odprowadzana wzrokiem przez każdego, kto ją  napotkał. Ich miny mówiły jasno, że jej nie poznawali. Każdy stukot obcasów wlewał w nią coraz więcej tej charakterystycznej, ślizgońskiej pewności siebie, której nikt poza mieszkańcami tego domu nie posiadał. W końcu usiadła koło Mariki i Astorii, od razu nalewając sobie kawę.
— Co tu robisz, nowa? Nikt cię tu nie zaprosił. — powiedziała Toria, a zielonooka uśmiechnęła się, unosząc jedną brew i spokojnie dopijając.
— No właśnie, ty tu nie siedzisz — wtórowała jej jak głupia Pansy z miną psa obronnego. Groźny mops… To nawet było zabawne. Gdy już skończyła pić życiodajny napój, odezwała się.
—Siedzę tu od zawsze, Astorio. Nie poznajesz? — spytała niewinnie, odwracając się w jej stronę. Miała ochotę się roześmiać, widząc jej minę. — Wiesz, nie dziwię ci się, ale jednak… Mogłabyś zamknąć buzię, bo wyglądasz co najmniej nieinteligentnie. Może zjemy spokojnie, co? – A następnie zabrała się za jej ulubione płatki czekoladowe. Były pyszne i pragnęła się nimi rozkoszować na wieki. Niestety, Głupi i Głupszy, zwani potocznie Pustą Czarną Czachą i Tchórzliwą Fretką postanowili już się nie ukrywać ze swoim idiotyzmem i głupotą.
— Cześć, piękna. Witamy Cię serdecznie w Slytherinie — powiedział tleniony, a ona przewróciłam teatralnie oczami.
A od kiedy oni prowadzą taką kampanię powitania nowych? Naprawdę mnie nie poznają, więc teraz to dopiero się pośmieję, pomyślała, uśmiechając się znacząco do Marrie.
— Wiemy, że pokochasz nie tylko same wartości domu, ale i nas, ślizgonów. Ja jestem Blaise, a to Draco  — powiedział Zabini i mrugnął do niej znacząco. Tym razem się nie pohamowała i zaczęła się śmiać. Gdy w końcu przestała, spojrzała na niego.
— Zabini, ależ ja już Cię kocham i z tej miłości daję ci aż dziesięć sekund na zejście mi z oczu — mruknęła, czekając na jego reakcję. Zachował się, jakby ktoś wylał mu na głowę kubeł z wodą i lodem.
— Amanda? — spytał z niedowierzaniem, przechylając głowę. Przecież minęła jedna noc i już się tak zmieniła?
— Nie. Wiesz, jestem kangurkiem wielkanocnym, takim z różowym wężami na futerku  — syknęła, jednak na ustach wciąż miała uśmiech. Jego mina sprawiała, że miała ochotę śmiać się i śmiać. Marika nie miała ochoty — ona z Asti po prostu to robiły, rechocząc opętańczo. – Już minęły cztery sekundy… — powiedziała, wpatrując się w niego.
—Ale ty jesteś pewna, że ty to ty? — palnął Malfoy, a ona siebie przy okazji w czoło.
— Ja rozumiem — są głupi i idioci, ale żeby debilem się urodzić? To trzeba być zdolnym. Gratulacje, a teraz z łaski swojej zjeżdżaj, bo jestem głodna. – I na tym zakończyła rozmowę z tymi prymitywami.
— No wiesz co?! Serca im łamiesz! — powiedziała Marika, udając smutną, a Manda jedynie się uśmiechnęła, wracając tam, gdzie jej miejsce - czyli do płatków.

*

Siedziała na obronie przed czarną magią cicho i spokojnie, jednak w środku gotowała się ze złości. Jakim prawem przesadził ją do Zabiniego?! Rozumiem, Malfoya, Crabba czy Goyle’a — ich jestem w stanie znieść, ale czemu ten nieznośny czarnuch? I jeszcze się tak na mnie gapił…
Ścisnęła rękę tak mocno, że aż pióro się złamało.
— Jasna cholera — mruknęła ze zdenerwowaniem, wycierając dłonie z atramentu. Nim się obejrzała, Blaise dał jej pióro. Spojrzała na niego nieufnie – to na pewno był jakiś kawał, bo inaczej tego nie wytłumaczy. Westchnęła, szybko szepcząc podziękowania, jednak, gdy wzięła od niego pióro, lekko musnął swoją dłonią jej rękę, co wywołało reakcję w postaci rumieńca. Drań! Nachyliła się nad pergaminem, szybko nadrabiając to, co Severus Snape do nich mówił. Gdy lekcja się skończyła, oddała mu pióro, a następnie wyszła pośpiesznie z klasy.
Niestety, dogonił mnie.
— Hej, a nagroda za pomoc to gdzie? — spytał, a ona mimo wszystko się uśmiechnęła. Złożyła mu z papieru na szybko kaczuszkę i ją ożywiła za pomocą zaklęcia niewerbalnego i posadziła mu na ramieniu.
— Może być? — uśmiechnęła się, mimowolnie poprawiając wystający kosmyk włosów za ucho.
— Wolałbym coś innego, na przykład randkę. Bo jutro jest wyjście do Hogsmeade  — mrugnął do niej, a ona uniosła brew. Chyba nie myślał, że z powodu pożyczenia pióra będzie przed nim klękać i dziękować wszelkim bóstwom za niego? Jego niedoczekanie!
— Wolisz kaczuszkę czy darmowy, jednak bolesny wylot na księżyc bez możliwości powrotu? — syknęła, przyśpieszając kroku.
— No przepraszam, ale czemu sobie taką metamorfozę strzeliłaś? — On i te jego pytania! Przecież zaraz ją rozsadzi.
— Bo chcę i mogę, Zabini. Bo Merlin tak chciał. Wybierz sobie dowolne! — krzyknęła i szybko weszła do Wielkiej Sali, a w ciągu obiadu ciągle ją zastanawiało jego zachowanie. No bo, kto normalny się tak wobec niej zachowuje?

*

Westchnęła cicho, skupiając się na ogniu, który płonął w kilku świecach, zgodnie z radami Morgany.  W końcu, według niej,  to ogień był jej żywiołem, a nie woda czy ziemia. Mówiła, że to jej pomoże porozumieć się z żywiołem.
Dobre żarty! Ogień jest żywy, więc co mi da jakaś nudna, durna medytacja?!
Ale to ona jest światową legendą, więc pozostawało jej słuchać się Morgany, jeżeli chciała się czegoś nauczyć. Niestety, los nie sprzyjał, bo ktoś wszedł do pokoju. To na pewno Astoria, bo Marika była na kolacji z Severusem , więc szybko z jego gabinetu nie wyjdzie.
— Toria, prosiłam cię, żebyś mi nie przeszkadzała. Potrzebuję spokoju, ciemności i samotności. Gdy ty rezerwujesz dormitorium na wypadek uwiedzenia Malfoya bądź jakiegoś Krukona, to ja sobie potrafię znaleźć zajęcie gdzieś indziej na te kilka godzin. A ja cię proszę tylko o trzy godziny. Czy to tak dużo!?
Oczywiście panna Greengrass chciała się odezwać, że mają gości, ale Amanda w ogóle nie chciała jej dać prawa głosu.
— Rozumiem cię, na serio. Rozumiem wiele rzeczy. To, że sikasz za Zabinim i Malfoyem, gadając o ich seksowności i zajebistości non stop, to nic dziwnego. Z wyglądu to względne bestie. Rozumiem, że nie widzisz tego, że są głupi, puści i nie warci żadnej uwagi, bo hormony ci przesłaniają to wszystko. Rozumiem, że chcesz wejść do pokoju… Rozumiem, jak obgadujesz wszystkich z Parkinson, łącznie ze mną, myśląc, że nie słyszę. Rozumiem, jak mnie pouczasz ,co do tego, jak mam się zachowywać do Zabiniego i ochrzaniasz, jak nie jestem dla nich miła. – Wstała i się gwałtownie odwróciła w jej stronę. – Ale do jasnej cholery, gdy ja proszę o te kilka godzin spokoju, mogłabyś to do cholery jasnej uszanować, a nie wpierdalać mi się w medytację, gdzie uczę się nad sobą panować! – krzyknęła, tak wściekła, jak nigdy. Nie dość, że jej nie wychodziło, to jeszcze ona jej przeszkadzała! Z takiego zdenerwowania gestykulowała rękami, nie zauważając, że z każdym gwałtownym ruchem ogień, który się palił, robił się intensywniejszy i kształtował się w różne, dziwne wzory.
— Amanda… — mówiła, ale jej nie słuchała. Usłyszy w końcu, co ma jej do powiedzenia.
— Uważasz się za moją przyjaciółkę. Może i masz rację, ale twoja płytkość, gdy gadasz z Parkinson mnie wkurwia! Wkurza mnie też to twoje: Ja nie mogę teraz pisać tego eseju! Dopiero co pomalowałam i wypiłowałam paznokcie! przedrzeźniała ją, nadal gestykulując, pełna całego napięcia ostatnich dni. No cóż, na kimś musiała to wyładować. — Zacznij kobieto myśleć normalnymi kategoriami i zachowywać się jak dorosła, bo idzie wojna, w której dzieci i laleczki nie są potrzebne, tylko zawadzają! — wskazała na nią palcem. Dopiero w tym momencie uświadomiła sobie, że nie są tu same. Astoria spoglądała na nią z wyrzutem, a ona próbowała coś powiedzieć, gdy jej przerwała.
— Zanim zaczniesz kłapać ryjkiem to uważaj może, żeby nam nie spopielić pokoju? – Zmarszczyła brwi, będąc wściekła na koleżankę z  pokoju. — Zabini do ciebie przyszedł, a ty nawet nie chcesz z nim pogadać.
— Po co mi to? Tylko nerwicy i alkoholizmu się przez niego nabawię — oznajmiła, a panowie jak jeden mąż, zaczęli się śmiać. Uniosła brew, a oni mimo to nie mogli się uspokoić. Faceci. Nic ich nie zmieni.

*
Gdy w końcu sobie poszli, była zdziwiona. Udało jej się, udało się! Umie tkać ogień!
Widzisz, mówiłam, że to twój żywioł. Medytacja zawsze pomaga — powiedziała z wyższością Morgana w jej głowie, a ona się szczerze roześmiała.
— Medytacja? Chyba wybuch wulkanu prędzej. — Odesłała jej tę wiadomość i rozejrzała się po pokoju.
No to… Wypadałoby posprzątać po tej zabawie, pomyślała, po czym zrobiła to, co powinna.

Layout by Alessa